Wizyta w ogrodzie Balata jest w mojej ocenie prawdziwym "must see" na Martynice – warta zarówno czasu jak i pieniędzy i zdecydowanie ją polecam każdemu odwiedzającemu Martynikę.
Po wyjściu z ogrodu, chciałem skorzystać z okazji, że ogród zlokalizowany jest w bezpośrednim sąsiedztwie lasu deszczowego. W związku z tym bezpośrednio po wyjściu skierowałem się w kierunku szosy, którą przyjechałem z miasta i skręciłem na niej w lewo (czyli kierunku przeciwnym niż FdF) po czym po przejściu kilkuset metrów, ukazał się drogowskaz na Absalon:
Absalon to dawne, nieczynne już uzdrowisko, w którego okolicach rozpoczyna swój bieg kilka szlaków prowadzących do lasu deszczowego oraz pobliskich wodospadów. W zasadzie podstawą jest jeden szlak okrężny, którego pokonanie zajmuje ok. 2 godziny. Pozostałe szlaki odchodzą w różne strony właśnie od niego.
Droga do Absalon prowadzi początkowo wzdłuż szosy (jest to ślepa ulica w związku z tym ruch na niej był zerowy) obok bardzo gęstego lasu deszczowego:
Wejście na szlak okrężny trudno przeoczyć:
Niestety już od początku widać, że na szlaku będzie bardzo mokro…:
Szczerze mówiąc spodziewałem się tego po kilku ulewach, które miały miejsce jeszcze podczas wizyty w ogrodzie Balata, ale chciałem się przekonać co do warunków na miejscu na własnej skórze. Bardzo szybko pojawiło się również porządne błoto:
Las wzdłuż szlaku przypominał ten na Gwadelupie – o ile nie był jeszcze gęstszy:
Po około 20 minutach rozpoczęła się kolejna ulewa i dałem sobie spokój z dalszym forsowaniem szlaku. Nie miałem ochoty na kolejne przemoczenie butów z racji planów na Gwadelupie następnego dnia. Powoli wróciłem zatem do punktu wyjścia czyli szosy – dodam, że wcale nie było to łatwe – schodzenie z góry w błocie to spore wyzwanie.
Wracając w stronę głównej drogi przeszedłem jeszcze przez stary most Baron podwieszony bardzo wysoko nad strumykiem oraz wodospadem o tej samej nazwie:
…i powoli skierowałem się w stronę FdF.
Poniżej zamieszczam kilka ujęć wspomnianej już bazyliki Sacre-Coeur, do której zajrzałem po drodze. Robi naprawdę duże wrażenie, chociaż uczciwie trzeba też przyznać, że jest bardzo zaniedbana i widać, że niszczeje w bardzo szybkim tempie – zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz:
Sprzed platformy przed wejściem do bazyliki roztacza się natomiast piękny widok na Fort-de-France:
Chwilę później przyjechał autobus, którym wróciłem do miasta.
Jeśli chodzi o samo miasto FdF to muszę przyznać, że prezentuje się bardzo dobrze – jak typowe miasto europejskie. Pointe-a-Pitre na Gwadelupie przy FdF to naprawdę ubogi i zaniedbany krewny. W mojej ocenie różnica jest olbrzymia – zarówno jeśli chodzi o sposób i intensywność zabudowy, szerokie ulice oraz widoczne na każdym kroku dbałość o czystość oraz porządek.
W pobliżu portu warto rzucić okiem na fort St.L ouis:
…obok, którego znajduje się niewielka plaża oraz park:
Z kolei budynkiem w FdF, który przynajmniej na mnie zrobił największe wrażenie jest położona w niewielkiej odległości od fortu Biblioteka Schoelchera:
Do wnętrza biblioteki jest swobodny dostęp dla każdego - można przeglądać tam księgozbiór, zatrzymać się w czytelni lub najzwyczajniej w świecie skorzystać z bardzo dobrego dostępu do internetu. Wnętrza prezentują się równie interesująco jak cały budynek z zewnątrz:
Ja tymczasem pokręciłem się jeszcze po okolicznych uliczkach i wróciłem powoli na statek. Na Martynice będziemy jeszcze raz za tydzień i wtedy mam zaplanowany wyjazd nieco dalej. Ale o tym napiszę trochę później.
C.D.N.Węży ani innych groźnych gadów na Gwadelupie ani Martynice nie ma. Przynajmniej teoretycznie. Również teoretycznie podobno można tam spotkać ptasznika (pająka) ale rzadko się to zdarza. Trzeba uważać jedynie na jakieś parzące żabki (wystarczy ich nie dotykać)
:-)
Z tego co pamiętam to najgorzej jest na St.Lucii, gdzie kolonizatorzy nazwozili różnych zwierzaków obcych dla tego ekosystemu i ze skutkami mieszkańcy walczą tam do dzisiaj. Mają tam np. boa dusiciela i kilka jadowitych węży wiec w lesie trzeba uważać-chociaż z tego co mówiła przewodniczka boa nie zaczepiany nie zaatakuje człowieka. Nie widziałem ani jednego ani tym bardziej nie sprawdzałem:-)No i dotarliśmy do Curacao położonego niedaleko od wybrzeży Wenezueli.
Zatrzymaliśmy się tutaj w Willemstad –niezwykle malowniczej miejscowości, której kolorowa starówka jest wpisana na listę UNESCO i jest naprawdę urzekająca. Samo miasto podzielone jest na dwie części: Otrobanda oraz Punda, pomiędzy którymi granicę wyznacza kanał wodny. Kanał ten jest jednocześnie drogą wodną, który prowadzi do dużej, położonej w głębi lądu zatoki, przy której z kolei funkcjonuje jedna z największych rafinerii ropy naftowej na Karaibach.
Pomimo, że wyspa jest stosunkowo nieduża posiada sprawnie funkcjonującą komunikacją. W zależności od tego, na którą część wyspy chcemy dotrzeć musimy najpierw udać się na jeden z dworców – nazwanych od nazw dzielnic Otrobanda lub Punda (trasy linii z obu dworców pokrywają się w niewielkim stopniu). Chociaż z racji niedzieli autobusy nie jeździły zbyt często, z mojego punktu widzenia nie stanowiło to problemu. Bazowałem przy tym na rozkładach ze strony http://autobusbedrijf.org/?lang=en – jak się okazało, zarówno układ linii jak również rozkłady jazdy były zgodne z tym co weryfikowałem później w rzeczywistości:-)
Statek zacumował w dzielnicy Otrobanda, skąd udałem się na pobliski dworzec autobusowy. W planach miałem w pierwszej kolejności wycieczkę do jaskini Hato położonej w północnej części wyspy, w okolicach lotniska. Oznaczony autobus przyjechał zgodnie z rozkładem jazdy:
Bilet można kupić bezpośrednio u kierowcy przy wsiadaniu do autobusu. Chociaż Curacao ma swoją walutę (guldeny nawiązujące do przed-eurowych guldenów holenderskich), można tutaj było bez problemu płacić dolarami amerykańskimi (1 USD/os.).
Po około 20 minutach dotarłem na miejsce. Już pierwszy rzut oka na otoczenie nie pozostawiało wątpliwości, że Curacao musi mieć zupełnie inny klimat niż odwiedzone wcześniej wyspy. Pierwsze w oczy rzuciły się dorodne kaktusy, które jak przekonałem się niewiele później są obecne tutaj praktycznie na każdym kroku:
Zresztą o ile na Gwadelupie czy Martynice można było sobie wyobrazić forsowanie lasu deszczowego (chociaż byłoby to trudne) poza szlakiem, to forsowanie lasu kaktusowego na Curacao bez tarana-jakiegoś spychacza lub traktora wydaje się niewykonalne. Kaktus rośnie tutaj dosłownie na kaktusie.
Sama jaskinia Hato położona jest generalnie pośrodku niczego – w sąsiedztwie poza kaktusami nie widać jakiejś poważniejszej zabudowy. W związku z tym trudno było przeoczyć bramę prowadzącą do mojego celu:
Bilet kosztuje 9 USD, można płacić kartą kredytową. Zwiedzanie odbywa się w niewielkich grupach wyłącznie z przewodnikiem – same grupy są formowane na bieżąco a czas oczekiwania nie powinien przekraczać 15 minut. Sama wycieczka po jaskini trwa ok. 40 minut.
Aby dotrzeć do jaskini, trzeba podejść schodkami do góry do miejsca, gdzie zlokalizowane jest wejście. W skałach widocznych na poniższych fotkach schowana jest jaskinia Hato:
Sprzed samego wejścia do jaskini widać pas startowy pobliskiego lotniska z "zaparkowanymi" na nim maszynami:
…a przyglądając się uważnie otaczającym drzewom można wypatrzeć wygrzewające się na nich iguany:
Tak wygląda samo wejście do jaskini:
Niestety po przekroczeniu tego miejsca, w samej jaskini – poza jednym miejscem – obowiązuje zakaz fotografowania. Według słów przewodniczki został wprowadzony w celu ochrony formacji skalnych jak również ptaków, które wlatują do jaskini i błądzą po niej a aparaty i flesze rzekomo doprowadzały je do szaleństwa…
Sama trasa ma nie więcej niż 200-300 metrów długości i prowadzi przez kilka połączonych ze sobą sal. Jaskinia Hato jest zbudowana ze skał wapiennych a jej największą atrakcją są olbrzymie stalaktyty i stalagmity. Jest na pewno mniejsza od opisywanej wcześniej przeze mnie jaskini Harrisona na Barbadosie a także jest w niej bardziej sucho.
W sali, do której wpada dzienne światło (otwór jest w sklepieniu) można było wykonać zdjęcia – uczciwie jednak mówiąc jest to najmniej atrakcyjna część Hato i ocenianie na ich podstawie całej jaskini na pewno nie byłoby do końca właściwe:
Ponieważ po wyjściu z jaskini miałem jeszcze trochę czasu do przyjazdu autobusu, zrobiłem sobie wycieczkę po krótkiej trasie indiańskiej położonej w pobliżu jaskini. Jest to w dużym uproszczeniu ścieżka idąca z jednej strony w bliskim sąsiedztwie skał, w których schowana jest jaskinia, z drugiej zaś – przez "las kaktusowy":
Ścieżka jest praktycznie pusta – zdecydowana większość zwiedzających jaskinię nie dociera do niej. Może dzięki temu na ścieżce można co chwilę spotkać jakiegoś mniejszego lub większego gada, dzięki którym odnosi się wrażenie, że ścieżka się dosłownie rusza. Są to w zdecydowanej większości małe jaszczurki w różnych kolorach oraz iguany. Niektóre potrafią mieć konkretniejsze rozmiary:
Dopóki nie zobaczą one człowieka poruszają się niezwykle dostojnie i powoli – z nóżki na nóżkę. Gdy iguana ze wspomnianego zdjęcia mnie jednak dostrzegła, włączyła taki dopalacz, że nawet konstruktorzy Formuły 1 byliby zachwyceni. Nawet nie wiedziałem kiedy i gdzie znikła. O gadziej "drobnicy" nawet nie wspominam – jest ona tak szybka, że jej sfotografowanie wymagałoby anielskiej wręcz cierpliwości, dużej dawki szczęścia i świetnej optyki w aparacie – a jest to tym trudniejsze, że ich ubarwienie doskonale się zlewa z otoczeniem i naprawdę trudno je zauważyć dopóki nie zaczną uciekać. Ale gdy już zaczną uciekać, czas kiedy je widać można liczyć w pojedynczych sekundach:-)
Po wizycie na ścieżce indiańskiej wróciłem na przystanek autobusowy – oznaczony jak wszystkie przystanki w "terenie" charakterystycznymi słupkami:
…gdzie punktualnie kilka minut później pojawił się autobus jadący na dworzec Otrobanda.
Mówiąc o komunikacji na Curacao warto wspomnieć jeszcze o drugiej jego formie – małych busikach bez numerów, które o tym, że pełnią funkcję komunikacji miejskiej można poznać po tym, że ich numer rejestracyjny, zaczyna się od "BUS". Jeżdżą podobnie jak marszrutki, modyfikując czasami nieznacznie trasę. Mi zdarzyło się korzystać z niej raz – koszt wyniósł ok. 1,5 USD (około bo z dwóch dolarów dostałem kilka monet reszty w tutejszych guldenach):
Wspomnianym busikiem dojechałem do dworca Punda, którego jedną z atrakcji jest "pływający targ". Niestety ze względu na niedzielę w całym Curacao mało co było otwarte (głównie sklepy z pamiątkami i knajpki), w związku z czym na pływającym targu również niewiele się działo:
Normalnie jest to jednak podobno miejsce pełne życia i ludzi:-)
Mówiąc o obu dzielnicach Willemstad czyli Otrobandzie oraz Pundzie nie można nie wspomnieć o tym, że połączone są dwoma niezwykłymi mostami. Pierwszy - królowej Juliany to potężna, zawieszona bardzo wysoko konstrukcja górująca nad miastem – bezpośrednio pod nią mogą przepływać największe jednostki. Z kolei drugi – zabytkowy most królowej Emmy to most pontonowy, pod którym nie przepłynie raczej nic – może poza rybami:-). Wejście do zatoki oraz oba mosty widać na poniższym zdjęciu:
Konstrukcja mostu królowej Emmy o tyle ciekawa, że w razie potrzeby , most może być bardzo szybko złożony – wówczas jeden koniec mostu jest odczepiany od strony Pundy, a następnie cały most "przepływa" w taki sposób, że przybija do drugiego brzegu. Podobne mosty widziałem niedawno płynąc przez Kanał Sueski. Operację taką można oglądać wielokrotnie w ciągu dnia – dzieje się to nawet wówczas, gdy na moście są jacyś przechodnie. Nie mogą oni wówczas jedynie z niego zejść – ale mają zapewnioną ciekawą przejażdżkę:-)
Rozmiaru mostu królowej Juliany można docenić dopiero gdy widać przepływające pod nim jednostki – np. poniżej widać przepływającą sporych rozmiarów barkę wraz z holownikami (ale pod mostem tym przepływają również znacznie większe jednostki):
W tym czasie most królowej Emmy był już złożony a wyjście z kanału na morze całkowicie otwarte. Normanie w miejscu, w którym płynie barka rozłożony jest właśnie ten most:
Natychmiast po przepłynięciu barki rozpoczęła się operacja rozkładania mostu pontonowego:
…i już po wszystkim:-)
Aby nie paraliżować miasta, w czasie kiedy most pontonowy jest złożony, łączność zapewniają kursujące bardzo często bezpłatne promy miejskie.
Willemstad jest niezwykle malowniczym miasteczkiem, którego kamienice oraz większość obiektów użyteczności publicznej robią olbrzymie wrażenie. Po stronie Otrobandy może mniej, np.:
…ale widok na nabrzeże Pundy jest naprawdę niezwykły:
:-) Co do kabiny to zwykła kabina wewnętrzna - najmniejsza z dostępnych na statku
:-) Tylko wstawka typu owoce czy szampan są niestandardowe - dostaję je za status.
Cieszę się, że jest kolejna relacja
:) Bardzo lubię Twój styl pisania: uporządkowany, konkretny, z dużą ilością informacji, ale jednocześnie nie przytłaczający. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy!
Rewelacja ten spacer w powietrzu.Pytanko, tak chodzisz po tych lasach, upaprany w błocie... nie ma tam jakiś węży lub innych zwierzątek, które mogą ci zrobić krzywdę ?
;)
Węży ani innych groźnych gadów na Gwadelupie ani Martynice nie ma. Przynajmniej teoretycznie. Również teoretycznie podobno można tam spotkać ptasznika (pająka) ale rzadko się to zdarza. Trzeba uważać jedynie na jakieś parzące żabki (wystarczy ich nie dotykać)
:-)Z tego co pamiętam to najgorzej jest na St.Lucii, gdzie kolonizatorzy nazwozili różnych zwierzaków obcych dla tego ekosystemu i ze skutkami mieszkańcy walczą tam do dzisiaj. Mają tam np. boa dusiciela i kilka jadowitych węży wiec w lesie trzeba uważać-chociaż z tego co mówiła przewodniczka boa nie zaczepiany nie zaatakuje człowieka. Nie widziałem ani jednego ani tym bardziej nie sprawdzałem:-)
Hej,Świetne relacje ( szczególnie ta z Włoch do Dubaju)!My startujemy 12 marca'18 z La Romana ( Costa Pacifica - 7 dni w tym Gwadelupa i Martynika)1. Jak wygląda kwestia wchodzenia /wychodzeni z statku, czy można np. poimprezować w La Romana i wrócić o 3 nad ranem na statek czy może są jakieś nie przekraczalne godziny powrotu? 2. Słyszałem że alkoholu nie można wnosić ( ew. trzeba oddać w depozyt), ale czy można wnosić napoje np. coca-cola, woda mineralna, albo jakieś lokalne napoje z np.kokosa czy też nie można?
Zobaczyć na drugim końcu świata słowo "bushalte" - dla mnie jako niderlandysty bezcenne. Mogę pokazać przy okazji studentom? Jak im mówię, że na wyspach ABC mówią w języku, który studiują, to nie zawsze mi na słowo wierzą
;)
@korad1 - Generalnie zasada jest taka, że na statku musisz być 30 minut przed planowanym wypłynięciem. Wtedy zaczynają zwijać trapy i całą tymczasową "infrastrukturę", którą rozkłada się na nabrzeżu po przybiciu statku (jakieś stoliki, czasami krzesła/fotele, automaty z napojami itp.). Jeśli statek nocuje w porcie to z moich doświadczeń wynika, że zazwyczaj można na statek wchodzić i wychodzić cały czas (również w nocy). Piszę "zazwyczaj" ponieważ z tego co pamiętam to raz podczas pobytu w Hongkongu było zastrzeżenie, że wejść będzie można do 2 w nocy a potem po 6 rano ale wynikało to z ograniczeń portu a nie statu. W związku z tym lepiej zapytać. Z drugiej strony, jak sobie przypomnę port w La Romanie to zdziwiłbym się jakby tam były jakieś ograniczenia (to typowy port turystyczny). Co do wnoszenia napojów na statek to alkohol z reguły jest wyłapywany i zabierany do depozytu (zwracany jest wieczorem ostatniego dnia do kabiny). Aczkolwiek mi na Martynice nie wyłapali rumu - to jednak raczej wyjątek niż reguła. Jeśli chodzi o inne napoje to na statkach Costy teoretycznie nie można ich wnosić a w praktyce nikt z tego nie robi problemu (ale już na NCL jest to bardzo rygorystycznie przestrzegane). Czasami mi się tylko zdarzyło, że sprawdzano czy butelka jest oryginalnie zamknięta - zapewne po to, aby ograniczyć "szmuglowanie" alkoholu pod płaszczykiem coli
:-) A tak w ogóle to Pacifica to bardzo ładny statek:-) @metia - jasne, że możesz:-) podobne oznaczenia przystanków są na Arubie. Na Bonaire nie zwróciłem uwagi (byłem na wycieczce) ale zapewne tak samo - o ile funkcjonuje tam jakaś komunikacja publiczna inna niż autobusy szkolne bo wyspa jest nieduża podobnie jak liczba jej mieszkańców.
Drzewo, o którym pisałeś, to chyba divi divi, popularne na całym ABC, Charakterystyczne dla niego jest dość miękkie drewno - zmiękczają je wytwarzane przez drzewo taniny. Taniny pozyskuje się na eksport jako substancję do garbowania skór. A ponieważ drewno jest miękkie, to całe drzewo bardzo łatwo poddaje się wszelkim wpływom warunków pogodowych, zwłaszcza wiatru. Dlatego divi divi rośnie "na jedną stronę"
:)
No i zagadka rozwiązana:-) Mój dociekliwy kolega rozpoznał w tych muszlach ślimaka o nazwie skrzydelnik wielki. Więcej szczegółów na jego temat jest tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Skrzydelnik_wielkiCo ciekawe, umowy międzynarodowe uznały ten gatunek za zagrożony wyginięciem (co jak widać nie przeszkadza w jego odłowach na Gwadelupie) oraz zabroniły wywozu produktów wytwarzanych z tych zwierząt. Jak rozumiem, zakaz ten obejmuje również muszle - jeśli faktycznie tak jest, to turystów, którzy za kilka euro kupili je od sprzedawcy (i poradzili sobie z fetorem, o którym pisałem wcześniej), może czekać spora niespodzianka jeśli się załapią na jakąś kontrolę celną - o ile nie wyjdzie to już przy standardowym skanowaniu bagażu. Muszla jest na tyle duża, że trudno ją schować lub przeoczyć...
Oj, znam ja tego gościa dobrze... Co by się nie powtarzać, odsyłam tu morskie-pamiatki-co-wolno-przywiezc-do-polski,135,108744?start=20#p901936Jak zwykle w Twoim wypadku, ciekawie zrelacjonowany i najwyraźniej udany rejs, choć większość z tych wysp zasługuje na poświęcenie im zdecydowanie więcej czasu. Na Curacao, Bonaire, czy Tobago spędziliśmy po 2 tygodnie i to były jedne z naszych najlepszych "wczasów". Choć taką Martynikę, Gwadelupę, Grenadę, czy Dominikę potraktowaliśmy trochę po łebkach, pływając między nimi na Chopinie. Jest w tym rejonie taka jedna maleńka Mayreau. Aż się łza w oku kręci na jej - znaczy tej wyspy - wspomnienie.Teraz, gdy USD słabnie, może warto zaplanować wizytę po latach...Wysłane z mojego P9 przy użyciu Tapatalka
@tropikey - no to widzę, że przygody ze skrzydelnikiem (a raczej jego muszlą) miałeś dość drastyczne.Swoją drogą te muszle cieszyły się sporym powodzeniem wśród turystów. A przecież miejscowi na pewno wiedzą, że ich nie wolno wywozić w świat a mimo to interesu nie zamykają - jak dla mnie to trochę mało uczciwe.Podobnie jest z koralami - na Bonaire jak wysiedliśmy z autobusu przy plaży i zobaczyli koralowe skarby to też większość osób zaczęła sobie wybierać co piękniejsze okazy (a naprawdę były niesamowite) i dopiero przewodnik sprowadził wszystkich na ziemię informując o zakazie i karach. Niektórzy pewnie i tak coś zabrali, a czy mieli jakieś przygody dalej to trudno powiedzieć.Co do czasu na wyspach to oczywiście masz rację ale taka uroda rejsu. Ja sobie wcześniej robię jakieś rozpoznanie co gdzie warto zobaczyć, żeby nie improwizować na miejscu ,ale bardzo często mam problem z wyborem bo chciałoby się znacznie więcej niż czas pozwala. Na przykład na takiej Grenadzie, Gwadelupie czy Martynice mógłbym siedzieć spokojnie po tygodniu a pewnie i dłużej.
Jasne:-)Za rejs zapłaciłem ok. 875 EUR. Do ceny tej trzeba doliczyć obowiązkowe napiwki (10 EUR/dzień czyli 140 EUR za cały rejs).Przelot w obie strony z Warszawy do Pointe-a-Pitre liniami Air France kosztował ok. 2300 zł.Za dwa noclegi na Gwadelupie zapłaciłem 118 EUR.Wycieczki ze statku kosztowały mnie 95 EUR (St.Lucia) oraz 46 EUR (Bonaire).Do tego dochodzą wydatki na napoje w restauracjach i barach na statku (nie są ujęte w cenie, tutaj każdy najlepiej zna swoje potrzeby i możliwości
:-) )Od Costy dostałem OBC do wykorzystania w kwocie 275 EUR - czyli o tyle został pomniejszony mój rachunek za wydatki na statku na koniec rejsu.plus wszystkie wydatki na wyspach (transport lokalny, bilety do jaskiń, ogrodu botanicznego na Martynice, farmy motyli na Arubie itd.) - poszczególne kwoty starałem się podawać na bieżąco przy relacjonowaniu poszczególnych miejsc.
@greg2014 Dzięki za kolejną znakomitą relację! Gdy tylko skończyłem czytać stwierdziłem,że niedopuszczalne jest nie mieć jeszcze zaklepanego żadnego rejsu na ten rok;-) A ponieważ pomysły są, zabieram się szybciej za poszukiwania.A gdyby ktoś po powyższej relacji napalił się na powtórkę z rejsu @greg2014 to proszę:
No dokładnie ta sama trasa, chyba nawet godziny postojów w portach się zgadzają:-)Na początku kwietnia Costa Magica ma z kolei zaplanowany rejs transatlantycki i wraca do Włoch a pod koniec kwietnia płynie na Bałtyk, gdzie przez kilka miesięcy będzie pływała na tygodniowych rejsach ze Sztokholmu.
Witam, Panie Grzegorzu czy mogłabym prosić nazwę tego hoteliku na Gwadelupie który był w okolicy portu ? bedę robiła podobną trasę w tym roku i również potrzebuję noclegu zaraz po przylocie na Gwadelupe
"Panów" proponuję sobie darować:-)Obiekt w booking.com nazywa się "Homestay Nelly". Jest to mieszkanie, którego właścicielka wynajmuje pokoje (dwa) turystom. W czasie mojego pobytu właścicielka "wpadała" do mieszkania w ciągu dnia. Jak dla mnie (biorąc pod uwagę, że tylko tam nocowałem, oba dni w całości praktycznie spędziłem "w terenie") pokój był ok, łazience mówiąc uczciwie przydałby się jakiś remont. Na największy plus lokalizacja obok portu, duży taras i niezwykle pomocna właścicielka, która sprawnie wdrożyła mnie w gwadelupskie klimaty i pomogła w ogarnięciu się gdzie jak dostać. Na minus przede wszystkim łazienka. Cena w porównaniu do innych obiektów w tym czasie w Pointe-a-Pitre na airbnb i booking.com była konkurencyjna. Życzę udanego rejsu:-) Gdybyś miała pytania, pisz śmiało.
Relacja super, zarażeni twoja relacją wczoraj kupiliśmy 7 dniowy rejs na Costa Favolosa star i meta PTP po drodze Day 1 Guadeloupe (Antilles) - 23:00Day 2 ...cruising... - - Day 3 La Romana (Dominican Republic) 08:00 - Day 4 La Romana (Dominican Republic) - 07:00Day 4 Catalina Island (Dominican Republic) 09:00 17:00Day 5 Tortola (British Virgin Islands) 10:00 20:00Day 6 St. Maarten (Antilles) 08:00 17:00Day 7 Martinique (Antilles) 09:00 20:00Day 8 Guadeloupe (Antilles) 08:00 - Start 18 stycznia
:)
Trzymam zatem kciuki:-)Akurat w tej relacji nie ma nic o St. Maarten, La Romanie ani Catalinie - ale informacje o nich znajdziecie w mojej innej relacji z transatlantyku z Savony do Gwadelupy w listopadzie 2018.Z kolei informacje o Costa Favolosa znajdziecie w relacji po fiordach norweskich. W razie czego pytajcie
:-)
Wizyta w ogrodzie Balata jest w mojej ocenie prawdziwym "must see" na Martynice – warta zarówno czasu jak i pieniędzy i zdecydowanie ją polecam każdemu odwiedzającemu Martynikę.
Po wyjściu z ogrodu, chciałem skorzystać z okazji, że ogród zlokalizowany jest w bezpośrednim sąsiedztwie lasu deszczowego. W związku z tym bezpośrednio po wyjściu skierowałem się w kierunku szosy, którą przyjechałem z miasta i skręciłem na niej w lewo (czyli kierunku przeciwnym niż FdF) po czym po przejściu kilkuset metrów, ukazał się drogowskaz na Absalon:
Absalon to dawne, nieczynne już uzdrowisko, w którego okolicach rozpoczyna swój bieg kilka szlaków prowadzących do lasu deszczowego oraz pobliskich wodospadów. W zasadzie podstawą jest jeden szlak okrężny, którego pokonanie zajmuje ok. 2 godziny. Pozostałe szlaki odchodzą w różne strony właśnie od niego.
Droga do Absalon prowadzi początkowo wzdłuż szosy (jest to ślepa ulica w związku z tym ruch na niej był zerowy) obok bardzo gęstego lasu deszczowego:
Wejście na szlak okrężny trudno przeoczyć:
Niestety już od początku widać, że na szlaku będzie bardzo mokro…:
Szczerze mówiąc spodziewałem się tego po kilku ulewach, które miały miejsce jeszcze podczas wizyty w ogrodzie Balata, ale chciałem się przekonać co do warunków na miejscu na własnej skórze. Bardzo szybko pojawiło się również porządne błoto:
Las wzdłuż szlaku przypominał ten na Gwadelupie – o ile nie był jeszcze gęstszy:
Po około 20 minutach rozpoczęła się kolejna ulewa i dałem sobie spokój z dalszym forsowaniem szlaku. Nie miałem ochoty na kolejne przemoczenie butów z racji planów na Gwadelupie następnego dnia. Powoli wróciłem zatem do punktu wyjścia czyli szosy – dodam, że wcale nie było to łatwe – schodzenie z góry w błocie to spore wyzwanie.
Wracając w stronę głównej drogi przeszedłem jeszcze przez stary most Baron podwieszony bardzo wysoko nad strumykiem oraz wodospadem o tej samej nazwie:
…i powoli skierowałem się w stronę FdF.
Poniżej zamieszczam kilka ujęć wspomnianej już bazyliki Sacre-Coeur, do której zajrzałem po drodze. Robi naprawdę duże wrażenie, chociaż uczciwie trzeba też przyznać, że jest bardzo zaniedbana i widać, że niszczeje w bardzo szybkim tempie – zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz:
Sprzed platformy przed wejściem do bazyliki roztacza się natomiast piękny widok na Fort-de-France:
Chwilę później przyjechał autobus, którym wróciłem do miasta.
Jeśli chodzi o samo miasto FdF to muszę przyznać, że prezentuje się bardzo dobrze – jak typowe miasto europejskie. Pointe-a-Pitre na Gwadelupie przy FdF to naprawdę ubogi i zaniedbany krewny. W mojej ocenie różnica jest olbrzymia – zarówno jeśli chodzi o sposób i intensywność zabudowy, szerokie ulice oraz widoczne na każdym kroku dbałość o czystość oraz porządek.
W pobliżu portu warto rzucić okiem na fort St.L ouis:
…obok, którego znajduje się niewielka plaża oraz park:
Z kolei budynkiem w FdF, który przynajmniej na mnie zrobił największe wrażenie jest położona w niewielkiej odległości od fortu Biblioteka Schoelchera:
Do wnętrza biblioteki jest swobodny dostęp dla każdego - można przeglądać tam księgozbiór, zatrzymać się w czytelni lub najzwyczajniej w świecie skorzystać z bardzo dobrego dostępu do internetu. Wnętrza prezentują się równie interesująco jak cały budynek z zewnątrz:
Ja tymczasem pokręciłem się jeszcze po okolicznych uliczkach i wróciłem powoli na statek. Na Martynice będziemy jeszcze raz za tydzień i wtedy mam zaplanowany wyjazd nieco dalej. Ale o tym napiszę trochę później.
C.D.N.Węży ani innych groźnych gadów na Gwadelupie ani Martynice nie ma. Przynajmniej teoretycznie. Również teoretycznie podobno można tam spotkać ptasznika (pająka) ale rzadko się to zdarza. Trzeba uważać jedynie na jakieś parzące żabki (wystarczy ich nie dotykać) :-)
Z tego co pamiętam to najgorzej jest na St.Lucii, gdzie kolonizatorzy nazwozili różnych zwierzaków obcych dla tego ekosystemu i ze skutkami mieszkańcy walczą tam do dzisiaj. Mają tam np. boa dusiciela i kilka jadowitych węży wiec w lesie trzeba uważać-chociaż z tego co mówiła przewodniczka boa nie zaczepiany nie zaatakuje człowieka. Nie widziałem ani jednego ani tym bardziej nie sprawdzałem:-)No i dotarliśmy do Curacao położonego niedaleko od wybrzeży Wenezueli.
Zatrzymaliśmy się tutaj w Willemstad –niezwykle malowniczej miejscowości, której kolorowa starówka jest wpisana na listę UNESCO i jest naprawdę urzekająca. Samo miasto podzielone jest na dwie części: Otrobanda oraz Punda, pomiędzy którymi granicę wyznacza kanał wodny. Kanał ten jest jednocześnie drogą wodną, który prowadzi do dużej, położonej w głębi lądu zatoki, przy której z kolei funkcjonuje jedna z największych rafinerii ropy naftowej na Karaibach.
Pomimo, że wyspa jest stosunkowo nieduża posiada sprawnie funkcjonującą komunikacją. W zależności od tego, na którą część wyspy chcemy dotrzeć musimy najpierw udać się na jeden z dworców – nazwanych od nazw dzielnic Otrobanda lub Punda (trasy linii z obu dworców pokrywają się w niewielkim stopniu). Chociaż z racji niedzieli autobusy nie jeździły zbyt często, z mojego punktu widzenia nie stanowiło to problemu. Bazowałem przy tym na rozkładach ze strony http://autobusbedrijf.org/?lang=en – jak się okazało, zarówno układ linii jak również rozkłady jazdy były zgodne z tym co weryfikowałem później w rzeczywistości:-)
Statek zacumował w dzielnicy Otrobanda, skąd udałem się na pobliski dworzec autobusowy. W planach miałem w pierwszej kolejności wycieczkę do jaskini Hato położonej w północnej części wyspy, w okolicach lotniska. Oznaczony autobus przyjechał zgodnie z rozkładem jazdy:
Bilet można kupić bezpośrednio u kierowcy przy wsiadaniu do autobusu. Chociaż Curacao ma swoją walutę (guldeny nawiązujące do przed-eurowych guldenów holenderskich), można tutaj było bez problemu płacić dolarami amerykańskimi (1 USD/os.).
Po około 20 minutach dotarłem na miejsce. Już pierwszy rzut oka na otoczenie nie pozostawiało wątpliwości, że Curacao musi mieć zupełnie inny klimat niż odwiedzone wcześniej wyspy. Pierwsze w oczy rzuciły się dorodne kaktusy, które jak przekonałem się niewiele później są obecne tutaj praktycznie na każdym kroku:
Zresztą o ile na Gwadelupie czy Martynice można było sobie wyobrazić forsowanie lasu deszczowego (chociaż byłoby to trudne) poza szlakiem, to forsowanie lasu kaktusowego na Curacao bez tarana-jakiegoś spychacza lub traktora wydaje się niewykonalne. Kaktus rośnie tutaj dosłownie na kaktusie.
Sama jaskinia Hato położona jest generalnie pośrodku niczego – w sąsiedztwie poza kaktusami nie widać jakiejś poważniejszej zabudowy. W związku z tym trudno było przeoczyć bramę prowadzącą do mojego celu:
Bilet kosztuje 9 USD, można płacić kartą kredytową. Zwiedzanie odbywa się w niewielkich grupach wyłącznie z przewodnikiem – same grupy są formowane na bieżąco a czas oczekiwania nie powinien przekraczać 15 minut. Sama wycieczka po jaskini trwa ok. 40 minut.
Aby dotrzeć do jaskini, trzeba podejść schodkami do góry do miejsca, gdzie zlokalizowane jest wejście. W skałach widocznych na poniższych fotkach schowana jest jaskinia Hato:
Sprzed samego wejścia do jaskini widać pas startowy pobliskiego lotniska z "zaparkowanymi" na nim maszynami:
…a przyglądając się uważnie otaczającym drzewom można wypatrzeć wygrzewające się na nich iguany:
Tak wygląda samo wejście do jaskini:
Niestety po przekroczeniu tego miejsca, w samej jaskini – poza jednym miejscem – obowiązuje zakaz fotografowania. Według słów przewodniczki został wprowadzony w celu ochrony formacji skalnych jak również ptaków, które wlatują do jaskini i błądzą po niej a aparaty i flesze rzekomo doprowadzały je do szaleństwa…
Sama trasa ma nie więcej niż 200-300 metrów długości i prowadzi przez kilka połączonych ze sobą sal. Jaskinia Hato jest zbudowana ze skał wapiennych a jej największą atrakcją są olbrzymie stalaktyty i stalagmity. Jest na pewno mniejsza od opisywanej wcześniej przeze mnie jaskini Harrisona na Barbadosie a także jest w niej bardziej sucho.
W sali, do której wpada dzienne światło (otwór jest w sklepieniu) można było wykonać zdjęcia – uczciwie jednak mówiąc jest to najmniej atrakcyjna część Hato i ocenianie na ich podstawie całej jaskini na pewno nie byłoby do końca właściwe:
Ponieważ po wyjściu z jaskini miałem jeszcze trochę czasu do przyjazdu autobusu, zrobiłem sobie wycieczkę po krótkiej trasie indiańskiej położonej w pobliżu jaskini. Jest to w dużym uproszczeniu ścieżka idąca z jednej strony w bliskim sąsiedztwie skał, w których schowana jest jaskinia, z drugiej zaś – przez "las kaktusowy":
Ścieżka jest praktycznie pusta – zdecydowana większość zwiedzających jaskinię nie dociera do niej. Może dzięki temu na ścieżce można co chwilę spotkać jakiegoś mniejszego lub większego gada, dzięki którym odnosi się wrażenie, że ścieżka się dosłownie rusza. Są to w zdecydowanej większości małe jaszczurki w różnych kolorach oraz iguany. Niektóre potrafią mieć konkretniejsze rozmiary:
Dopóki nie zobaczą one człowieka poruszają się niezwykle dostojnie i powoli – z nóżki na nóżkę. Gdy iguana ze wspomnianego zdjęcia mnie jednak dostrzegła, włączyła taki dopalacz, że nawet konstruktorzy Formuły 1 byliby zachwyceni. Nawet nie wiedziałem kiedy i gdzie znikła. O gadziej "drobnicy" nawet nie wspominam – jest ona tak szybka, że jej sfotografowanie wymagałoby anielskiej wręcz cierpliwości, dużej dawki szczęścia i świetnej optyki w aparacie – a jest to tym trudniejsze, że ich ubarwienie doskonale się zlewa z otoczeniem i naprawdę trudno je zauważyć dopóki nie zaczną uciekać. Ale gdy już zaczną uciekać, czas kiedy je widać można liczyć w pojedynczych sekundach:-)
Po wizycie na ścieżce indiańskiej wróciłem na przystanek autobusowy – oznaczony jak wszystkie przystanki w "terenie" charakterystycznymi słupkami:
…gdzie punktualnie kilka minut później pojawił się autobus jadący na dworzec Otrobanda.
Mówiąc o komunikacji na Curacao warto wspomnieć jeszcze o drugiej jego formie – małych busikach bez numerów, które o tym, że pełnią funkcję komunikacji miejskiej można poznać po tym, że ich numer rejestracyjny, zaczyna się od "BUS". Jeżdżą podobnie jak marszrutki, modyfikując czasami nieznacznie trasę. Mi zdarzyło się korzystać z niej raz – koszt wyniósł ok. 1,5 USD (około bo z dwóch dolarów dostałem kilka monet reszty w tutejszych guldenach):
Wspomnianym busikiem dojechałem do dworca Punda, którego jedną z atrakcji jest "pływający targ". Niestety ze względu na niedzielę w całym Curacao mało co było otwarte (głównie sklepy z pamiątkami i knajpki), w związku z czym na pływającym targu również niewiele się działo:
Normalnie jest to jednak podobno miejsce pełne życia i ludzi:-)
Mówiąc o obu dzielnicach Willemstad czyli Otrobandzie oraz Pundzie nie można nie wspomnieć o tym, że połączone są dwoma niezwykłymi mostami. Pierwszy - królowej Juliany to potężna, zawieszona bardzo wysoko konstrukcja górująca nad miastem – bezpośrednio pod nią mogą przepływać największe jednostki. Z kolei drugi – zabytkowy most królowej Emmy to most pontonowy, pod którym nie przepłynie raczej nic – może poza rybami:-). Wejście do zatoki oraz oba mosty widać na poniższym zdjęciu:
Konstrukcja mostu królowej Emmy o tyle ciekawa, że w razie potrzeby , most może być bardzo szybko złożony – wówczas jeden koniec mostu jest odczepiany od strony Pundy, a następnie cały most "przepływa" w taki sposób, że przybija do drugiego brzegu. Podobne mosty widziałem niedawno płynąc przez Kanał Sueski. Operację taką można oglądać wielokrotnie w ciągu dnia – dzieje się to nawet wówczas, gdy na moście są jacyś przechodnie. Nie mogą oni wówczas jedynie z niego zejść – ale mają zapewnioną ciekawą przejażdżkę:-)
Rozmiaru mostu królowej Juliany można docenić dopiero gdy widać przepływające pod nim jednostki – np. poniżej widać przepływającą sporych rozmiarów barkę wraz z holownikami (ale pod mostem tym przepływają również znacznie większe jednostki):
W tym czasie most królowej Emmy był już złożony a wyjście z kanału na morze całkowicie otwarte. Normanie w miejscu, w którym płynie barka rozłożony jest właśnie ten most:
Natychmiast po przepłynięciu barki rozpoczęła się operacja rozkładania mostu pontonowego:
…i już po wszystkim:-)
Aby nie paraliżować miasta, w czasie kiedy most pontonowy jest złożony, łączność zapewniają kursujące bardzo często bezpłatne promy miejskie.
Willemstad jest niezwykle malowniczym miasteczkiem, którego kamienice oraz większość obiektów użyteczności publicznej robią olbrzymie wrażenie. Po stronie Otrobandy może mniej, np.:
…ale widok na nabrzeże Pundy jest naprawdę niezwykły: