Następnie fasolki tudzież pestki (trudno tak naprawdę powiedzieć jak nazwać elementy miąższu kakaowca) poddawane są fermentacji a następnie suszeniu:
…po czym pozbawia się je łupiny i ubija:
To co powstaje w efekcie jak najbardziej przypomina już smak bardzo gorzkiej czekolady. Ubity półprodukt formowany jest w sztabki i odsprzedawany dalej – m.in. do producentów czekolady:
Na plantacji miałem również okazję zobaczyć jak wyglądała kiedyś produkcja cukru z trzciny cukrowej. Głównym bohaterem tego z kolei przedstawienia był mały osiołek zaprzęgnięty w kierat:
Następnie przeszliśmy obok okazałego domu właściciela plantacji:
…i zaliczyli prezentację różnego rodzaju owoców uprawianych na St.Lucci:
Muszę przyznać, że połowy nie znałem albo wydawały mi się czymś innym niż są w rzeczywistości:-) Najciekawsze były zielone, grubsze niż znane nam banany używane tutaj jako warzywo (z nich właśnie wykonana była sałatka serwowana nam w czasie lunchu) oraz papaja w wersji warzywnej.
Ostatnia część wizyty na plantacji to spotkanie z mistrzem maczety – specjalistą w otwieraniu orzechów kokosowych. Nie wiem ile orzechów otworzył ten gość ale myślę, że są to ilości idące w dziesiątki tysięcy. Jedno wprawne uderzenie i owoc jest otwarty:
Miąższ, którego można było skosztować przypomina bardzo delikatny smak wiórków kokosowych:
Podstawa to dobra pozycja i odpowiedni sprzęt:-) :
…oraz wprawne cięcie. Z otwartego orzecha wylewa się nieco mdła w smaku woda kokosowa:
…i można skosztować miąższu:
Jeśli popatrzeć na górę łupin kokosów zgromadzonych obok stanowiska pracy "otwieracza kokosów" to raczej nie ma wątpliwości, że ten człowiek musi mieć nieprawdopodobną wprawę w tym co robi:-)
W ramach ciekawostek przyrodniczych obok można było zobaczyć jak wygląda "papajowiec":-)
Tymczasem nasz pobyt na plantacji dobiegł końca – jedziemy do Soufriere, gdzie w porcie czekał już zacumowany "nasz" katamaran:
C.D.N.Na pokładzie czekała już na nas druga grupa ze statku i ruszyliśmy powoli w drogę powrotną. Soufriere pozostaje za nami:
Na katamaranie był bar zaopatrzony w odpowiedni zestaw napojów obsługiwany przez Kreolkę o typowym dla miejscowych imieniu Natasza:-) :
Jeszcze rzut oka na monumentalne Pitony od strony morza:
Po drodze minęliśmy dziesiątki mniejszych i większych plaż – niektóre z nich są dostępne wyłącznie od strony morza, inne również od strony lądu. Większość była pusta lub prawie pusta:
Po około pół godzinie rejsu oraz dwóch ulewach katamaran przybił do urokliwej plaży "Anse Cochon Beach":
W głębi było widać hotel "TI Kaye". Miejsce naprawdę urocze.
Załoganci rozłożyli schodki i praktycznie prostu z Katamaranu można było wyjść na plażę:
Na widok katamaranu od brzegu na kajakach odbiło kilku miejscowych, których łódki pełniły funkcję pływających "sklepików" – do wyboru były owoce kokosowe, różnego rodzaju muszle, lokalna biżuteria i trudno powiedzieć co jeszcze:-)
Po kolejnych 40-u minutach wyruszyliśmy dalej, by wkrótce później wpłynąć do zatoki Marigot, którą oglądaliśmy wcześniej z góry. Samo miejsce oraz znajdujące się w niej plaże są po prostu bajkowe:
Na wzgórzu widać rezydencje pomieszkujących tutaj od czasu do czasu gwiazd – m.in. Oprah Winfrey, Micka Jaggera oraz Georga Foremana:
Na dalszym odcinku w drodze powrotnej na statek, wybrzeże zaczęło się zmieniać na coraz bardziej klifowe z licznymi jaskiniami, do których dostęp często możliwy jest wyłącznie pod wodą:
To, że dopływamy do Castries można było poznać po olbrzymich zbiornikach na ropę naftową oraz paliwa (St.Lucia jest jednym z większych "magazynów" produktów ropopochodnych na Karaibach):
Tuż przed Castries na pożegnanie pojawiła się jeszcze tęcza – chyba nagroda za to, że przetrwaliśmy tyle ulew w ciągu jednego dnia:-) :
W końcu na horyzoncie pojawił się statek (a w zasadzie dwa statki bo w porcie oprócz Costa Magica był jeszcze drugi wycieczkowiec):
Ostatni rzut oka na "nasz" katamaran:
…i wycieczka zakończona. Ponieważ zostało jeszcze nieco czasu do odpłynięcia statku, poszedłem na krótki spacer po Castries, aby zobaczyć miasto. Centralne miejsce zajmuje gigantyczna w porównaniu do odwiedzonych dotychczas na Karaibach katedra katolicka:
…a niedaleko można zobaczyć najładniejszy chyba budynek w Castries czyli bibliotekę:
Niestety spacer po Castries trzeba było szybko kończyć . Na pożegnanie zaliczyłem zakupy w lokalnym sklepie, gdzie zaopatrzyłem się w tutejszy specjał – keczup bananowy:
W ramach ciekawostek warto pamiętać, że na St.Lucii przy płatności jakąkolwiek kartą trzeba mieć przy sobie dowód tożsamości – przynajmniej mi sprawdzano go za każdym razem. Polski dowód osobisty wystarczył
:-)
W końcu wróciłem na statek – pora była już najwyższa – akurat składano pierwszy trap:
Z racji tego, że następnego dnia spora część pasażerów kończyła rejs w porcie na Martynice, wieczorem zorganizowano w restauracji symboliczne pożegnanie:
I w ten oto miły sposób zakończyło się całodniowe i dość intensywne spotkanie z St.Lucią. Wyspa jest naprawdę piękna i bardzo różnorodna a trasa, którą zaliczyliśmy dała szansę sporo zobaczyć. Na pewno będę teraz pamiętał skąd się bierze czekolada i jak smakuje surowy owoc kakaowca, jak się otwiera kokosy, gdzie mieszka Mick Jagger, dlaczego banany na drzewie są w foliowym worku i pewnie jeszcze kilka innych rzeczy:-) W każdym razie to był bardzo miło spędzony dzień:-)W środku rejsu mieliśmy zaplanowany całodniowy postój na Gwadelupie. To tutaj większość pasażerów zaczyna i kończy rejs – w zależności od konfiguracji 7-o lub 14-o dniowy. Zresztą za tydzień i dla mnie tutaj skończy się wyprawa po Karaibach…
Miejsce było mi już znane – spędziłem tu nieco czasu przed wejściem na statek, w związku z czym po opuszczeniu statku sprawnie zabrałem się za realizację planu na ten dzień.
Postanowiłem ponownie powrócić na Base Terre i co prawda dałem sobie już spokój z wielkimi wodospadami Les Chutes du Carbet, chciałem jednak zobaczyć coś znacznie mniejszego ale wymienianego we wszystkich przewodnikach z Gwadelupy – wodospad Cascade aux Ecrevisses oraz okoliczny las deszczowy. Gdy podzieliłem się tym planem z moją gospodynią, u której mieszkałem przed rozpoczęciem rejsu, ze śmiechem stwierdziła, że to najbardziej oklepany punkt wycieczek po Base Terre na Gwadelupie, do którego pielgrzymują wszyscy autobusami, jej zdaniem zupełnie nie wart sławy jaka go otacza. Powiedziała zresztą, że popularność tego miejsca bierze się w 99% z jego dostępności – jest położone mniej niż 500 metrów od głównej drogi i parkingu a szlak na miejsce to wybrukowany lub wyłożony drewnem chodnik a nie normalna droga przez las. Zdecydowanie mi go odradziła zachęcając do zobaczenia położonego w pobliżu wodospadu Saut de la Lezarde. Powiedziała, że z racji tego, że miejsce to jest dużo trudniej dostępne, dociera tam mało turystów i zazwyczaj poza miejscowymi są to głównie grupki prowadzone przez lokalnych przewodników.
Stwierdziłem, że nie będę dyskutował z tymi argumentami. Zgodnie ze wskazówkami Nelly, mapą w ręku oraz kartką z nazwą miejsca, gdzie kierowca ma mnie wysadzić udałem się z samego rana na znany mi już dworzec Bergevin. Pokazałem kartkę kierowcy pierwszego busa ale ponieważ niewiele to pomogło pokazałem mu również miejsce na mapie. I wtedy zaczęło się ciekawe przedstawienie – kierowca z mapą w ręku poszedł do swoich kolegów, z którymi zorganizowali szybkie konsylium kto pojedzie w to miejsce. Okazało się, że nie leży ono na typowej trasie busa i potrzebna jest korekta standardowego kursu (normalna rzecz na Gwadelupie). W końcu szczęśliwie ustalili, do którego busa mam wsiąść. Zapłaciłem za przejazd (2 EUR) i po chwili wyruszyliśmy. Jak się okazało po drodze, moje miejsce docelowe do końca nie było dla kierowcy jasne – musiał się kilkakrotnie konsultować z pasażerami oraz osobami przy drodze (a ja dodatkowo kontrolowałem sytuację na GPS na telefonie) ale w końcu po jakichś 30 minutach szczęśliwie dotarliśmy na miejsce. Jakby ktoś był zainteresowany dokładniejszymi szczegółami to proszę o sygnał:-)
Z busa wysiadłem na skrzyżowaniu obok drogowskazu na Saut de la Lezarde:
…i to był ostatni znak do mojego punktu docelowego jaki w tym dniu zobaczyłem:-)
Ruszyłem w drogę posiłkując się mapą i GPS jednak nie mogąc nigdzie znaleźć żadnego szlaku ani drogi odchodzącej od szosy zasięgnąłem w końcu języka u miejscowych, którzy wskazali mi jakąś ruderę mówiąc, że szlak zaczyna się po jej lewej stronie oraz, że jest całkowicie nieoznaczony.
Dowiedziałem się, że powinienem cały czas podążać ścieżką, która przez większość czasu była na tyle wyraźna, że nie było wątpliwości, gdzie należy iść. W jedynym miejscu, w którym się rozwidlała kierowałem się słuchem – skręciłem w lewo bo wydawało mi się, że tam słychać jakąś rzekę (a uznałem, że skoro u celu ma być wodospad to musi też być rzeka). GPS jest w lesie średnio przydatny ponieważ ścieżka bardzo kluczy – można z jego pomocą kontrolować tylko generalny kierunek.
Jeśli chodzi o stan szlaku, początek trasy zapowiadał się całkiem nieźle – nie było na nim ani kałuż ani błota:
Niestety w miarę jak szlak się zwężał, warunki na nim coraz bardziej się pogarszały.
:-) Co do kabiny to zwykła kabina wewnętrzna - najmniejsza z dostępnych na statku
:-) Tylko wstawka typu owoce czy szampan są niestandardowe - dostaję je za status.
Cieszę się, że jest kolejna relacja
:) Bardzo lubię Twój styl pisania: uporządkowany, konkretny, z dużą ilością informacji, ale jednocześnie nie przytłaczający. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy!
Rewelacja ten spacer w powietrzu.Pytanko, tak chodzisz po tych lasach, upaprany w błocie... nie ma tam jakiś węży lub innych zwierzątek, które mogą ci zrobić krzywdę ?
;)
Węży ani innych groźnych gadów na Gwadelupie ani Martynice nie ma. Przynajmniej teoretycznie. Również teoretycznie podobno można tam spotkać ptasznika (pająka) ale rzadko się to zdarza. Trzeba uważać jedynie na jakieś parzące żabki (wystarczy ich nie dotykać)
:-)Z tego co pamiętam to najgorzej jest na St.Lucii, gdzie kolonizatorzy nazwozili różnych zwierzaków obcych dla tego ekosystemu i ze skutkami mieszkańcy walczą tam do dzisiaj. Mają tam np. boa dusiciela i kilka jadowitych węży wiec w lesie trzeba uważać-chociaż z tego co mówiła przewodniczka boa nie zaczepiany nie zaatakuje człowieka. Nie widziałem ani jednego ani tym bardziej nie sprawdzałem:-)
Hej,Świetne relacje ( szczególnie ta z Włoch do Dubaju)!My startujemy 12 marca'18 z La Romana ( Costa Pacifica - 7 dni w tym Gwadelupa i Martynika)1. Jak wygląda kwestia wchodzenia /wychodzeni z statku, czy można np. poimprezować w La Romana i wrócić o 3 nad ranem na statek czy może są jakieś nie przekraczalne godziny powrotu? 2. Słyszałem że alkoholu nie można wnosić ( ew. trzeba oddać w depozyt), ale czy można wnosić napoje np. coca-cola, woda mineralna, albo jakieś lokalne napoje z np.kokosa czy też nie można?
Zobaczyć na drugim końcu świata słowo "bushalte" - dla mnie jako niderlandysty bezcenne. Mogę pokazać przy okazji studentom? Jak im mówię, że na wyspach ABC mówią w języku, który studiują, to nie zawsze mi na słowo wierzą
;)
@korad1 - Generalnie zasada jest taka, że na statku musisz być 30 minut przed planowanym wypłynięciem. Wtedy zaczynają zwijać trapy i całą tymczasową "infrastrukturę", którą rozkłada się na nabrzeżu po przybiciu statku (jakieś stoliki, czasami krzesła/fotele, automaty z napojami itp.). Jeśli statek nocuje w porcie to z moich doświadczeń wynika, że zazwyczaj można na statek wchodzić i wychodzić cały czas (również w nocy). Piszę "zazwyczaj" ponieważ z tego co pamiętam to raz podczas pobytu w Hongkongu było zastrzeżenie, że wejść będzie można do 2 w nocy a potem po 6 rano ale wynikało to z ograniczeń portu a nie statu. W związku z tym lepiej zapytać. Z drugiej strony, jak sobie przypomnę port w La Romanie to zdziwiłbym się jakby tam były jakieś ograniczenia (to typowy port turystyczny). Co do wnoszenia napojów na statek to alkohol z reguły jest wyłapywany i zabierany do depozytu (zwracany jest wieczorem ostatniego dnia do kabiny). Aczkolwiek mi na Martynice nie wyłapali rumu - to jednak raczej wyjątek niż reguła. Jeśli chodzi o inne napoje to na statkach Costy teoretycznie nie można ich wnosić a w praktyce nikt z tego nie robi problemu (ale już na NCL jest to bardzo rygorystycznie przestrzegane). Czasami mi się tylko zdarzyło, że sprawdzano czy butelka jest oryginalnie zamknięta - zapewne po to, aby ograniczyć "szmuglowanie" alkoholu pod płaszczykiem coli
:-) A tak w ogóle to Pacifica to bardzo ładny statek:-) @metia - jasne, że możesz:-) podobne oznaczenia przystanków są na Arubie. Na Bonaire nie zwróciłem uwagi (byłem na wycieczce) ale zapewne tak samo - o ile funkcjonuje tam jakaś komunikacja publiczna inna niż autobusy szkolne bo wyspa jest nieduża podobnie jak liczba jej mieszkańców.
Drzewo, o którym pisałeś, to chyba divi divi, popularne na całym ABC, Charakterystyczne dla niego jest dość miękkie drewno - zmiękczają je wytwarzane przez drzewo taniny. Taniny pozyskuje się na eksport jako substancję do garbowania skór. A ponieważ drewno jest miękkie, to całe drzewo bardzo łatwo poddaje się wszelkim wpływom warunków pogodowych, zwłaszcza wiatru. Dlatego divi divi rośnie "na jedną stronę"
:)
No i zagadka rozwiązana:-) Mój dociekliwy kolega rozpoznał w tych muszlach ślimaka o nazwie skrzydelnik wielki. Więcej szczegółów na jego temat jest tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Skrzydelnik_wielkiCo ciekawe, umowy międzynarodowe uznały ten gatunek za zagrożony wyginięciem (co jak widać nie przeszkadza w jego odłowach na Gwadelupie) oraz zabroniły wywozu produktów wytwarzanych z tych zwierząt. Jak rozumiem, zakaz ten obejmuje również muszle - jeśli faktycznie tak jest, to turystów, którzy za kilka euro kupili je od sprzedawcy (i poradzili sobie z fetorem, o którym pisałem wcześniej), może czekać spora niespodzianka jeśli się załapią na jakąś kontrolę celną - o ile nie wyjdzie to już przy standardowym skanowaniu bagażu. Muszla jest na tyle duża, że trudno ją schować lub przeoczyć...
Oj, znam ja tego gościa dobrze... Co by się nie powtarzać, odsyłam tu morskie-pamiatki-co-wolno-przywiezc-do-polski,135,108744?start=20#p901936Jak zwykle w Twoim wypadku, ciekawie zrelacjonowany i najwyraźniej udany rejs, choć większość z tych wysp zasługuje na poświęcenie im zdecydowanie więcej czasu. Na Curacao, Bonaire, czy Tobago spędziliśmy po 2 tygodnie i to były jedne z naszych najlepszych "wczasów". Choć taką Martynikę, Gwadelupę, Grenadę, czy Dominikę potraktowaliśmy trochę po łebkach, pływając między nimi na Chopinie. Jest w tym rejonie taka jedna maleńka Mayreau. Aż się łza w oku kręci na jej - znaczy tej wyspy - wspomnienie.Teraz, gdy USD słabnie, może warto zaplanować wizytę po latach...Wysłane z mojego P9 przy użyciu Tapatalka
@tropikey - no to widzę, że przygody ze skrzydelnikiem (a raczej jego muszlą) miałeś dość drastyczne.Swoją drogą te muszle cieszyły się sporym powodzeniem wśród turystów. A przecież miejscowi na pewno wiedzą, że ich nie wolno wywozić w świat a mimo to interesu nie zamykają - jak dla mnie to trochę mało uczciwe.Podobnie jest z koralami - na Bonaire jak wysiedliśmy z autobusu przy plaży i zobaczyli koralowe skarby to też większość osób zaczęła sobie wybierać co piękniejsze okazy (a naprawdę były niesamowite) i dopiero przewodnik sprowadził wszystkich na ziemię informując o zakazie i karach. Niektórzy pewnie i tak coś zabrali, a czy mieli jakieś przygody dalej to trudno powiedzieć.Co do czasu na wyspach to oczywiście masz rację ale taka uroda rejsu. Ja sobie wcześniej robię jakieś rozpoznanie co gdzie warto zobaczyć, żeby nie improwizować na miejscu ,ale bardzo często mam problem z wyborem bo chciałoby się znacznie więcej niż czas pozwala. Na przykład na takiej Grenadzie, Gwadelupie czy Martynice mógłbym siedzieć spokojnie po tygodniu a pewnie i dłużej.
Jasne:-)Za rejs zapłaciłem ok. 875 EUR. Do ceny tej trzeba doliczyć obowiązkowe napiwki (10 EUR/dzień czyli 140 EUR za cały rejs).Przelot w obie strony z Warszawy do Pointe-a-Pitre liniami Air France kosztował ok. 2300 zł.Za dwa noclegi na Gwadelupie zapłaciłem 118 EUR.Wycieczki ze statku kosztowały mnie 95 EUR (St.Lucia) oraz 46 EUR (Bonaire).Do tego dochodzą wydatki na napoje w restauracjach i barach na statku (nie są ujęte w cenie, tutaj każdy najlepiej zna swoje potrzeby i możliwości
:-) )Od Costy dostałem OBC do wykorzystania w kwocie 275 EUR - czyli o tyle został pomniejszony mój rachunek za wydatki na statku na koniec rejsu.plus wszystkie wydatki na wyspach (transport lokalny, bilety do jaskiń, ogrodu botanicznego na Martynice, farmy motyli na Arubie itd.) - poszczególne kwoty starałem się podawać na bieżąco przy relacjonowaniu poszczególnych miejsc.
@greg2014 Dzięki za kolejną znakomitą relację! Gdy tylko skończyłem czytać stwierdziłem,że niedopuszczalne jest nie mieć jeszcze zaklepanego żadnego rejsu na ten rok;-) A ponieważ pomysły są, zabieram się szybciej za poszukiwania.A gdyby ktoś po powyższej relacji napalił się na powtórkę z rejsu @greg2014 to proszę:
No dokładnie ta sama trasa, chyba nawet godziny postojów w portach się zgadzają:-)Na początku kwietnia Costa Magica ma z kolei zaplanowany rejs transatlantycki i wraca do Włoch a pod koniec kwietnia płynie na Bałtyk, gdzie przez kilka miesięcy będzie pływała na tygodniowych rejsach ze Sztokholmu.
Witam, Panie Grzegorzu czy mogłabym prosić nazwę tego hoteliku na Gwadelupie który był w okolicy portu ? bedę robiła podobną trasę w tym roku i również potrzebuję noclegu zaraz po przylocie na Gwadelupe
"Panów" proponuję sobie darować:-)Obiekt w booking.com nazywa się "Homestay Nelly". Jest to mieszkanie, którego właścicielka wynajmuje pokoje (dwa) turystom. W czasie mojego pobytu właścicielka "wpadała" do mieszkania w ciągu dnia. Jak dla mnie (biorąc pod uwagę, że tylko tam nocowałem, oba dni w całości praktycznie spędziłem "w terenie") pokój był ok, łazience mówiąc uczciwie przydałby się jakiś remont. Na największy plus lokalizacja obok portu, duży taras i niezwykle pomocna właścicielka, która sprawnie wdrożyła mnie w gwadelupskie klimaty i pomogła w ogarnięciu się gdzie jak dostać. Na minus przede wszystkim łazienka. Cena w porównaniu do innych obiektów w tym czasie w Pointe-a-Pitre na airbnb i booking.com była konkurencyjna. Życzę udanego rejsu:-) Gdybyś miała pytania, pisz śmiało.
Relacja super, zarażeni twoja relacją wczoraj kupiliśmy 7 dniowy rejs na Costa Favolosa star i meta PTP po drodze Day 1 Guadeloupe (Antilles) - 23:00Day 2 ...cruising... - - Day 3 La Romana (Dominican Republic) 08:00 - Day 4 La Romana (Dominican Republic) - 07:00Day 4 Catalina Island (Dominican Republic) 09:00 17:00Day 5 Tortola (British Virgin Islands) 10:00 20:00Day 6 St. Maarten (Antilles) 08:00 17:00Day 7 Martinique (Antilles) 09:00 20:00Day 8 Guadeloupe (Antilles) 08:00 - Start 18 stycznia
:)
Trzymam zatem kciuki:-)Akurat w tej relacji nie ma nic o St. Maarten, La Romanie ani Catalinie - ale informacje o nich znajdziecie w mojej innej relacji z transatlantyku z Savony do Gwadelupy w listopadzie 2018.Z kolei informacje o Costa Favolosa znajdziecie w relacji po fiordach norweskich. W razie czego pytajcie
:-)
Następnie fasolki tudzież pestki (trudno tak naprawdę powiedzieć jak nazwać elementy miąższu kakaowca) poddawane są fermentacji a następnie suszeniu:
…po czym pozbawia się je łupiny i ubija:
To co powstaje w efekcie jak najbardziej przypomina już smak bardzo gorzkiej czekolady. Ubity półprodukt formowany jest w sztabki i odsprzedawany dalej – m.in. do producentów czekolady:
Na plantacji miałem również okazję zobaczyć jak wyglądała kiedyś produkcja cukru z trzciny cukrowej. Głównym bohaterem tego z kolei przedstawienia był mały osiołek zaprzęgnięty w kierat:
Następnie przeszliśmy obok okazałego domu właściciela plantacji:
…i zaliczyli prezentację różnego rodzaju owoców uprawianych na St.Lucci:
Muszę przyznać, że połowy nie znałem albo wydawały mi się czymś innym niż są w rzeczywistości:-) Najciekawsze były zielone, grubsze niż znane nam banany używane tutaj jako warzywo (z nich właśnie wykonana była sałatka serwowana nam w czasie lunchu) oraz papaja w wersji warzywnej.
Ostatnia część wizyty na plantacji to spotkanie z mistrzem maczety – specjalistą w otwieraniu orzechów kokosowych. Nie wiem ile orzechów otworzył ten gość ale myślę, że są to ilości idące w dziesiątki tysięcy. Jedno wprawne uderzenie i owoc jest otwarty:
Miąższ, którego można było skosztować przypomina bardzo delikatny smak wiórków kokosowych:
Podstawa to dobra pozycja i odpowiedni sprzęt:-) :
…oraz wprawne cięcie. Z otwartego orzecha wylewa się nieco mdła w smaku woda kokosowa:
…i można skosztować miąższu:
Jeśli popatrzeć na górę łupin kokosów zgromadzonych obok stanowiska pracy "otwieracza kokosów" to raczej nie ma wątpliwości, że ten człowiek musi mieć nieprawdopodobną wprawę w tym co robi:-)
W ramach ciekawostek przyrodniczych obok można było zobaczyć jak wygląda "papajowiec":-)
Tymczasem nasz pobyt na plantacji dobiegł końca – jedziemy do Soufriere, gdzie w porcie czekał już zacumowany "nasz" katamaran:
C.D.N.Na pokładzie czekała już na nas druga grupa ze statku i ruszyliśmy powoli w drogę powrotną. Soufriere pozostaje za nami:
Na katamaranie był bar zaopatrzony w odpowiedni zestaw napojów obsługiwany przez Kreolkę o typowym dla miejscowych imieniu Natasza:-) :
Jeszcze rzut oka na monumentalne Pitony od strony morza:
Po drodze minęliśmy dziesiątki mniejszych i większych plaż – niektóre z nich są dostępne wyłącznie od strony morza, inne również od strony lądu. Większość była pusta lub prawie pusta:
Po około pół godzinie rejsu oraz dwóch ulewach katamaran przybił do urokliwej plaży "Anse Cochon Beach":
W głębi było widać hotel "TI Kaye". Miejsce naprawdę urocze.
Załoganci rozłożyli schodki i praktycznie prostu z Katamaranu można było wyjść na plażę:
Na widok katamaranu od brzegu na kajakach odbiło kilku miejscowych, których łódki pełniły funkcję pływających "sklepików" – do wyboru były owoce kokosowe, różnego rodzaju muszle, lokalna biżuteria i trudno powiedzieć co jeszcze:-)
Po kolejnych 40-u minutach wyruszyliśmy dalej, by wkrótce później wpłynąć do zatoki Marigot, którą oglądaliśmy wcześniej z góry. Samo miejsce oraz znajdujące się w niej plaże są po prostu bajkowe:
Na wzgórzu widać rezydencje pomieszkujących tutaj od czasu do czasu gwiazd – m.in. Oprah Winfrey, Micka Jaggera oraz Georga Foremana:
Na dalszym odcinku w drodze powrotnej na statek, wybrzeże zaczęło się zmieniać na coraz bardziej klifowe z licznymi jaskiniami, do których dostęp często możliwy jest wyłącznie pod wodą:
To, że dopływamy do Castries można było poznać po olbrzymich zbiornikach na ropę naftową oraz paliwa (St.Lucia jest jednym z większych "magazynów" produktów ropopochodnych na Karaibach):
Tuż przed Castries na pożegnanie pojawiła się jeszcze tęcza – chyba nagroda za to, że przetrwaliśmy tyle ulew w ciągu jednego dnia:-) :
W końcu na horyzoncie pojawił się statek (a w zasadzie dwa statki bo w porcie oprócz Costa Magica był jeszcze drugi wycieczkowiec):
Ostatni rzut oka na "nasz" katamaran:
…i wycieczka zakończona.
Ponieważ zostało jeszcze nieco czasu do odpłynięcia statku, poszedłem na krótki spacer po Castries, aby zobaczyć miasto. Centralne miejsce zajmuje gigantyczna w porównaniu do odwiedzonych dotychczas na Karaibach katedra katolicka:
…a niedaleko można zobaczyć najładniejszy chyba budynek w Castries czyli bibliotekę:
Niestety spacer po Castries trzeba było szybko kończyć . Na pożegnanie zaliczyłem zakupy w lokalnym sklepie, gdzie zaopatrzyłem się w tutejszy specjał – keczup bananowy:
W ramach ciekawostek warto pamiętać, że na St.Lucii przy płatności jakąkolwiek kartą trzeba mieć przy sobie dowód tożsamości – przynajmniej mi sprawdzano go za każdym razem. Polski dowód osobisty wystarczył :-)
W końcu wróciłem na statek – pora była już najwyższa – akurat składano pierwszy trap:
Z racji tego, że następnego dnia spora część pasażerów kończyła rejs w porcie na Martynice, wieczorem zorganizowano w restauracji symboliczne pożegnanie:
I w ten oto miły sposób zakończyło się całodniowe i dość intensywne spotkanie z St.Lucią. Wyspa jest naprawdę piękna i bardzo różnorodna a trasa, którą zaliczyliśmy dała szansę sporo zobaczyć. Na pewno będę teraz pamiętał skąd się bierze czekolada i jak smakuje surowy owoc kakaowca, jak się otwiera kokosy, gdzie mieszka Mick Jagger, dlaczego banany na drzewie są w foliowym worku i pewnie jeszcze kilka innych rzeczy:-) W każdym razie to był bardzo miło spędzony dzień:-)W środku rejsu mieliśmy zaplanowany całodniowy postój na Gwadelupie. To tutaj większość pasażerów zaczyna i kończy rejs – w zależności od konfiguracji 7-o lub 14-o dniowy. Zresztą za tydzień i dla mnie tutaj skończy się wyprawa po Karaibach…
Miejsce było mi już znane – spędziłem tu nieco czasu przed wejściem na statek, w związku z czym po opuszczeniu statku sprawnie zabrałem się za realizację planu na ten dzień.
Postanowiłem ponownie powrócić na Base Terre i co prawda dałem sobie już spokój z wielkimi wodospadami Les Chutes du Carbet, chciałem jednak zobaczyć coś znacznie mniejszego ale wymienianego we wszystkich przewodnikach z Gwadelupy – wodospad Cascade aux Ecrevisses oraz okoliczny las deszczowy. Gdy podzieliłem się tym planem z moją gospodynią, u której mieszkałem przed rozpoczęciem rejsu, ze śmiechem stwierdziła, że to najbardziej oklepany punkt wycieczek po Base Terre na Gwadelupie, do którego pielgrzymują wszyscy autobusami, jej zdaniem zupełnie nie wart sławy jaka go otacza. Powiedziała zresztą, że popularność tego miejsca bierze się w 99% z jego dostępności – jest położone mniej niż 500 metrów od głównej drogi i parkingu a szlak na miejsce to wybrukowany lub wyłożony drewnem chodnik a nie normalna droga przez las. Zdecydowanie mi go odradziła zachęcając do zobaczenia położonego w pobliżu wodospadu Saut de la Lezarde. Powiedziała, że z racji tego, że miejsce to jest dużo trudniej dostępne, dociera tam mało turystów i zazwyczaj poza miejscowymi są to głównie grupki prowadzone przez lokalnych przewodników.
Stwierdziłem, że nie będę dyskutował z tymi argumentami. Zgodnie ze wskazówkami Nelly, mapą w ręku oraz kartką z nazwą miejsca, gdzie kierowca ma mnie wysadzić udałem się z samego rana na znany mi już dworzec Bergevin. Pokazałem kartkę kierowcy pierwszego busa ale ponieważ niewiele to pomogło pokazałem mu również miejsce na mapie. I wtedy zaczęło się ciekawe przedstawienie – kierowca z mapą w ręku poszedł do swoich kolegów, z którymi zorganizowali szybkie konsylium kto pojedzie w to miejsce. Okazało się, że nie leży ono na typowej trasie busa i potrzebna jest korekta standardowego kursu (normalna rzecz na Gwadelupie). W końcu szczęśliwie ustalili, do którego busa mam wsiąść. Zapłaciłem za przejazd (2 EUR) i po chwili wyruszyliśmy. Jak się okazało po drodze, moje miejsce docelowe do końca nie było dla kierowcy jasne – musiał się kilkakrotnie konsultować z pasażerami oraz osobami przy drodze (a ja dodatkowo kontrolowałem sytuację na GPS na telefonie) ale w końcu po jakichś 30 minutach szczęśliwie dotarliśmy na miejsce. Jakby ktoś był zainteresowany dokładniejszymi szczegółami to proszę o sygnał:-)
Z busa wysiadłem na skrzyżowaniu obok drogowskazu na Saut de la Lezarde:
…i to był ostatni znak do mojego punktu docelowego jaki w tym dniu zobaczyłem:-)
Ruszyłem w drogę posiłkując się mapą i GPS jednak nie mogąc nigdzie znaleźć żadnego szlaku ani drogi odchodzącej od szosy zasięgnąłem w końcu języka u miejscowych, którzy wskazali mi jakąś ruderę mówiąc, że szlak zaczyna się po jej lewej stronie oraz, że jest całkowicie nieoznaczony.
Dowiedziałem się, że powinienem cały czas podążać ścieżką, która przez większość czasu była na tyle wyraźna, że nie było wątpliwości, gdzie należy iść. W jedynym miejscu, w którym się rozwidlała kierowałem się słuchem – skręciłem w lewo bo wydawało mi się, że tam słychać jakąś rzekę (a uznałem, że skoro u celu ma być wodospad to musi też być rzeka). GPS jest w lesie średnio przydatny ponieważ ścieżka bardzo kluczy – można z jego pomocą kontrolować tylko generalny kierunek.
Jeśli chodzi o stan szlaku, początek trasy zapowiadał się całkiem nieźle – nie było na nim ani kałuż ani błota:
Niestety w miarę jak szlak się zwężał, warunki na nim coraz bardziej się pogarszały.