Do samego finału zostało "zakwalifikowanych" ośmiu uczestników. Odbywał się on w teatrze, w którym zostały zajęte dosłownie wszystkie miejsca. Tego rodzaju show można zobaczyć zawsze tylko o jednej godzinie – trudno sobie wyobrazić jego powtarzanie jak ma to miejsce co wieczór ze standardowymi przedstawieniami:-)
Nawet gdyby strona artystyczna była kiepska (a na szczęście nie była), przyznać muszę, że show został przygotowany naprawdę świetnie – zarówno od strony organizacyjnej jak i technicznej:
Występującym na żywo w teatrze akompaniował jeden ze statkowych bandów, na co dzień występujący w Grand Barze:
Szefami drużyn i jednocześnie jury byli kapitan, dyrektor hotelu oraz główna solistka występująca w teatrze.
Ostateczna decyzja należała do pasażerów statku, przy czym ze względów technicznych możliwość głosowania mieli wyłącznie ci, którzy zajęli miejsca na najniższym poziomie teatru.
Tym razem zwycięzcą została pasażerka z Francji, która rewelacyjnie wykonała jeden z przebojów Edith Pfiaf.
Oczywiście zaraz po show pojawiły się głosy, że wynik jest skutkiem tego, że na statku jest najwięcej Francuzów, którzy głosowali na "swoją"…jak widać spiskowe teorie są obecne pod każdą szerokością geograficzną
:-)
Widziałem już kilka razy to show na statkach Costy ale muszę powiedzieć, że tym razem strona techniczna i organizacyjna zostały dopracowane do perfekcji a w połączeniu z niezłym poziomem występujących, efekt końcowy był naprawdę świetny.
A tymczasem na horyzoncie już widać Barbados, gdzie wybrałem się m.in. na zwiedzanie olbrzymiej jaskini Harrisona:-)
C.D.N.Do Barbadosu dotarliśmy z samego rana. Statek wpłynął do portu jeszcze przed 8 i praktycznie od razu można było wyruszyć w trasę.
A to pierwszy rzut oka na Barbados ze statku:
Już poprzedniego dnia w gazetce pokładowej było ostrzeżenie, że po terenie portu nie można poruszać się w strojach posiadających nadruki militarne – w szczególności prezentujące broń. Jak przekonałem się na własnej skórze, przepis ten (pomijam jego sensowność) jest bardzo szeroko interpretowany przez lokalnych strażników i moje spodenki moro zostały również uznane za "military printing" w związku z czym sprzed samego terminala zostałem zawrócony z powrotem na statek. Nie byłby to może wielki problem, gdyby nie to, że z tego powodu straciłem kluczowe 10 minut…
Moim pierwszym celem na Barbados była wizyta w jaskini Harrisona czyli Harrison Cave. Jest ona położona w odległości ok. 20 km od Bridgetown, gdzie zatrzymał się statek. Komunikacja publiczna na Barbados jest w miarę sensownie zorganizowana – niestety dla mnie okazała się również zbyt punktualna:-). Gdy dotarłem na dworzec autobusowy Princess Alice, okazało się, że mój autobus odjechał dosłownie kilka minut wcześniej czyli dokładnie tak jak miał odjechać wg rozkładu jazdy, który wcześniej znalazłem w internecie.
Sam dworzec autobusowy wygląda następująco:
Na Barbadosie kursują niebieskie autobusy komunikacji publicznej:
…oraz żółte mikrobusy należące do prywatnych przewoźników:
Na rozkład jazdy na dworcu ani na przystankach nie ma co liczyć. Ja bazowałem na rozkładzie niebieskich autobusów, który znalazłem w sieci.
Zresztą na samym dworcu okazało się, że nikt nie potrafi odpowiedzieć, kiedy przyjedzie najbliższy autobus w interesującym mnie kierunku – ani informacja, ani inni oczekujący na peronach. Jedyne czego się dowiedziałem, to na którym peronie mam czekać:-) Co ciekawe autobus przyjechał punktualnie – tzn. zgodnie z internetowym rozkładem jazdy…
I wtedy zaczęło się pierwsze spotkanie z lokalnymi klimatami. Okazało się, że w tym dniu nie wyruszyły w trasę jakieś autobusy szkolne, a w takiej sytuacji dzieci i młodzież w mundurkach szkolnych mają pierwszeństwo w komunikacji publicznej przed innymi pasażerami. W praktyce wyglądało to tak, że konduktorka autobusu próbowała sortować pasażerów i wpuszczać najpierw tych uprzywilejowanych. Nie wiem dlaczego, ale przeszedłem selekcję pozytywnie – być może dlatego, że byłem jedynym białym na peronie…:-) Dodam tylko, że do autobusu wsiadła co najwyżej połowa oczekujących…
Jeśli chodzi o bilety i płatność w autobusie to sprawa jest bardzo prosta: wsiadając do specjalnej skrzynki-skarbonki obok kierowcy wsuwa się odliczoną kwotę (mogą być dolary amerykańskie-w takim przypadku trzeba wsunąć 1 USD/osobę), a kierowca wydaje bilet.
Pomimo, że od jaskini Harrisona dzieliło mnie zaledwie ok. 20 km, pokonanie tej trasy zajęło autobusowi prawie godzinę. Przyczyna była prozaiczna – na każdym przystanku po drodze nie bardzo ktokolwiek miał ochotę wysiadać a za to wsiąść do autobusu chciało sporo osób. Co ciekawe – pomimo tego, że w Bridgetown na peronie zostało naprawdę sporo osób a autobus wydawał się maksymalnie zapełniony, jakimś cudem po drodze do autobusu "dopakowało" się jeszcze przynajmniej ze 20 pasażerów…
Przy pomocy nawigacji i pasażerów wiedziałem z grubsza gdzie należy wysiąść. Poinstruowali mnie nawet jak dotrzeć do jaskini (nie leży przy głównej drodze). Miłe
:-)
Gdy już wysiadłem, spotkało mnie ciekawe zderzenie cywilizacyjne– z jednej strony równa ulica z chodnikiem i lampami ulicznymi a z drugiej sąsiadujące z nią pola na których dosłownie brykają prosiaki, kozy czy osły… Miasto i wieś w jednym:-)
W oddali można było zobaczyć również dostojnie pasące się krowy:-)
Po drodze minąłem kilkanaście malutkich drewnianych domków:
Swoją drogą wyglądały one na dość liche jeśli chodzi o konstrukcję. Ciekawe bo to już kolejne miejsce, gdzie pomimo powszechnej świadomości corocznych huraganów buduje się głównie w ten sposób….
W końcu dotarłem do Harrison Cave:
Budynek wejściowy jak na jaskinię wygląda dość dziwnie:
Po zakupie biletu (60 dolarów barbadoskich czyli ok. 30 USD) przeszedłem dalej do bardzo widowiskowej windy (podobne zresztą mamy na statku w atrium
:-)). Jak się okazało można nią zjechać na właściwy poziom, z którego wchodzi się do jaskini. Z góry roztaczał się widok na główne budynki kompleksu:
A tak wyglądają windy z dołu:
Zwiedzania Harrison Cave jest możliwe wyłącznie w grupach z przewodnikiem. Na zakupionym bilecie jest oznaczony numer grupy, do której jesteśmy przypisani. Będąc już na dole musimy poczekać na swoją kolej (w moim przypadku zajęło to ok. 20 minut) – poszczególne grupy wywoływane są wg numerów przez głośniki oraz pracowników krążących po całym terenie.
W międzyczasie można rozejrzeć się po okolicy. Sąsiedztwo jaskimi to przede wszystkim kompleks sklepów i punktów usługowych mających na celu zaspokoić turystów oraz mini-ogród botaniczny:
Można również przyjrzeć się z bliska typowej dla lasu deszczowego roślinności a także okolicznym skałom (na tym poziomie jest się niejako w swojego rodzaju "dziurze" otoczonej skałami):
W tym miejscu należy dodać, że Barbados w odróżnieniu od wszystkich pozostałych wysp na Karaibach nie ma pochodzenia wulkanicznego a koralowe czyli wapienne. Wyspa została wypiętrzona na skutek ścierania się dwóch płyt tektonicznych, a jej podstawę stanowią sprasowane osady organiczne pochodzenia koralowego, które ukształtowały skały wapienne.
Jaskinia jest naprawdę bardzo rozległa. Zwiedza się ją w wagonikach elektrycznego "tramwaju" z przewodnikiem, który po drodze omawia trasę i mijane atrakcje a także stara się zapanować nad grupą:
Po drodze zatrzymywaliśmy się w kilku miejscach, gdzie można było wysiąść z wagoniku oraz zrobić zdjęcia. Zazwyczaj były tam omawiane szczegółowo jakieś formacje skalne.
Jeśli chodzi o mnie to jedyne z czym jestem w stanie porównać ten obiekt (jeśli chodzi o rozmiary bo charakter skał jest zupełnie inny) to jest nim kopalnia soli w Wieliczce – z tą różnicą, że na Barbadosie trasę pokonuje się w zdecydowanej większości w wagoniku wspomnianej kolejki.
Nasz tramwaj powoli zjeżdżał coraz niżej (trzeba przyznać, że sam zjazd i wyjazd są już swojego rodzaju atrakcją):
Ale największe wrażenie robią nieprawdopodobne formacje jakie można zobaczyć na miejscu – nie tylko obejmujące stalaktyty i stalagmity ale także różnego rodzaju sale, jeziora, strumyki czy wodospady – formowały się one setki tysięcy lat. Poniższe zdjęcia prezentują wybrane (co nie znaczy, że najciekawsze) fragmenty wycieczki:
Uczciwie przy tym muszę przyznać, że większość zdjęć była wykonywana w ruchu (gdy jechaliśmy) oraz w kiepskich warunkach oświetlenia – w związku z tym ok. 90% z nich zupełnie nie wyszło. Piszę o tym tylko dlatego, aby powiedzieć, że to co prezentuję w niniejszej relacji to tylko marna namiastka tego, co można zobaczyć na własne oczy. Miejsce jest po prostu niesamowite.
Jaskinia składa się z dziesiątek połączonych ze sobą sal i korytarzy – z licznymi odnogami, stanowiąc niesamowity labirynt.
Tak wygląda największa sala jaskini z dołu:
…a dokładnie tak wygląda ta sama sala z góry:
W Harrison Cave jest ciepło (temperatura jest w zasadzie taka jak na zewnątrz) i bardzo mokro – ma się wręcz wrażenie, że ciągle pada deszcz. Można w niej również zobaczyć dziesiątki różnego rodzaju strumyczków i strumieni:
W jaskini można również zobaczyć kilka podziemnych jezior:
…a także mały …
…i duży wodospad:
Tak jak wspomniałem, kilka razy po drodze odbywają się "przerwy" w trasie połączone z możliwością wykonania fotek:
Cała wycieczka po Harrison Cave zajmuje nieco ponad godzinę ale gdyby chcieć tę samą trasę obejść pieszo (taka możliwość jest dostępna raz w tygodniu) zajęłoby to pewnie ze 3-4 godziny. Jeśli dodam czas na kupno biletów, zjazd windą oraz oczekiwanie na wejście do jaskiń trzeba się liczyć, że potrzebujemy na miejscu co najmniej dwie godziny.
Przy wyjściu z jaskini oczekiwały na nas płochliwe małpki:
Po opuszczeniu budynków jaskiń udałem się na lokalny przystanek autobusowy – jest on oznaczony na tyle charakterystycznie, że nie sposób byłoby go pominąć:
Pojawił się dobry znak – na przystanek zaczęli docierać lokalni mieszkańcy, co zwiastowało dobrze jeśli chodzi o przyjazd autobusu:-) Zresztą żółty autobus przyjechał faktycznie w ciągu kilku minut. Wracał on do Bridgetown w dużej części inną trasą – ale najważniejsze, że dotarł do celu:-)
Tym razem wysiadłem po drodze – w centrum miasta, aby skorzystać z okazji i zobaczyć coś więcej.
Wzdłuż nabrzeża w stolicy Barbados biegnie szeroka promenada powszechnie wykorzystywana jako ścieżka piesza i rowerowa. Cumują przy nich również dziesiątki jachtów motorowych należących do bogatych operatorów.
Barbados jest bardzo brytyjskie. W centrum można zobaczyć pomnik admirała Nelsona:
oraz bardzo reprezentacyjny budynek parlamentu:
Przez zatokę w centrum miasta przerzucony jest zabytkowy most, którego zwieńczenie stanowi monumentalna brama:
…za którą rozciąga się plaża:
Same uliczki w centrum są bardzo wąskie i pełne życia:
Ja niestety powoli musiałem wracać na statek. W terminalu zwracała uwagę trochę irracjonalna jak dla mnie dekoracja świąteczna: choinka w tropikalnym klimacie wygląda co najmniej dziwnie:
:-) Co do kabiny to zwykła kabina wewnętrzna - najmniejsza z dostępnych na statku
:-) Tylko wstawka typu owoce czy szampan są niestandardowe - dostaję je za status.
Cieszę się, że jest kolejna relacja
:) Bardzo lubię Twój styl pisania: uporządkowany, konkretny, z dużą ilością informacji, ale jednocześnie nie przytłaczający. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy!
Rewelacja ten spacer w powietrzu.Pytanko, tak chodzisz po tych lasach, upaprany w błocie... nie ma tam jakiś węży lub innych zwierzątek, które mogą ci zrobić krzywdę ?
;)
Węży ani innych groźnych gadów na Gwadelupie ani Martynice nie ma. Przynajmniej teoretycznie. Również teoretycznie podobno można tam spotkać ptasznika (pająka) ale rzadko się to zdarza. Trzeba uważać jedynie na jakieś parzące żabki (wystarczy ich nie dotykać)
:-)Z tego co pamiętam to najgorzej jest na St.Lucii, gdzie kolonizatorzy nazwozili różnych zwierzaków obcych dla tego ekosystemu i ze skutkami mieszkańcy walczą tam do dzisiaj. Mają tam np. boa dusiciela i kilka jadowitych węży wiec w lesie trzeba uważać-chociaż z tego co mówiła przewodniczka boa nie zaczepiany nie zaatakuje człowieka. Nie widziałem ani jednego ani tym bardziej nie sprawdzałem:-)
Hej,Świetne relacje ( szczególnie ta z Włoch do Dubaju)!My startujemy 12 marca'18 z La Romana ( Costa Pacifica - 7 dni w tym Gwadelupa i Martynika)1. Jak wygląda kwestia wchodzenia /wychodzeni z statku, czy można np. poimprezować w La Romana i wrócić o 3 nad ranem na statek czy może są jakieś nie przekraczalne godziny powrotu? 2. Słyszałem że alkoholu nie można wnosić ( ew. trzeba oddać w depozyt), ale czy można wnosić napoje np. coca-cola, woda mineralna, albo jakieś lokalne napoje z np.kokosa czy też nie można?
Zobaczyć na drugim końcu świata słowo "bushalte" - dla mnie jako niderlandysty bezcenne. Mogę pokazać przy okazji studentom? Jak im mówię, że na wyspach ABC mówią w języku, który studiują, to nie zawsze mi na słowo wierzą
;)
@korad1 - Generalnie zasada jest taka, że na statku musisz być 30 minut przed planowanym wypłynięciem. Wtedy zaczynają zwijać trapy i całą tymczasową "infrastrukturę", którą rozkłada się na nabrzeżu po przybiciu statku (jakieś stoliki, czasami krzesła/fotele, automaty z napojami itp.). Jeśli statek nocuje w porcie to z moich doświadczeń wynika, że zazwyczaj można na statek wchodzić i wychodzić cały czas (również w nocy). Piszę "zazwyczaj" ponieważ z tego co pamiętam to raz podczas pobytu w Hongkongu było zastrzeżenie, że wejść będzie można do 2 w nocy a potem po 6 rano ale wynikało to z ograniczeń portu a nie statu. W związku z tym lepiej zapytać. Z drugiej strony, jak sobie przypomnę port w La Romanie to zdziwiłbym się jakby tam były jakieś ograniczenia (to typowy port turystyczny). Co do wnoszenia napojów na statek to alkohol z reguły jest wyłapywany i zabierany do depozytu (zwracany jest wieczorem ostatniego dnia do kabiny). Aczkolwiek mi na Martynice nie wyłapali rumu - to jednak raczej wyjątek niż reguła. Jeśli chodzi o inne napoje to na statkach Costy teoretycznie nie można ich wnosić a w praktyce nikt z tego nie robi problemu (ale już na NCL jest to bardzo rygorystycznie przestrzegane). Czasami mi się tylko zdarzyło, że sprawdzano czy butelka jest oryginalnie zamknięta - zapewne po to, aby ograniczyć "szmuglowanie" alkoholu pod płaszczykiem coli
:-) A tak w ogóle to Pacifica to bardzo ładny statek:-) @metia - jasne, że możesz:-) podobne oznaczenia przystanków są na Arubie. Na Bonaire nie zwróciłem uwagi (byłem na wycieczce) ale zapewne tak samo - o ile funkcjonuje tam jakaś komunikacja publiczna inna niż autobusy szkolne bo wyspa jest nieduża podobnie jak liczba jej mieszkańców.
Drzewo, o którym pisałeś, to chyba divi divi, popularne na całym ABC, Charakterystyczne dla niego jest dość miękkie drewno - zmiękczają je wytwarzane przez drzewo taniny. Taniny pozyskuje się na eksport jako substancję do garbowania skór. A ponieważ drewno jest miękkie, to całe drzewo bardzo łatwo poddaje się wszelkim wpływom warunków pogodowych, zwłaszcza wiatru. Dlatego divi divi rośnie "na jedną stronę"
:)
No i zagadka rozwiązana:-) Mój dociekliwy kolega rozpoznał w tych muszlach ślimaka o nazwie skrzydelnik wielki. Więcej szczegółów na jego temat jest tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Skrzydelnik_wielkiCo ciekawe, umowy międzynarodowe uznały ten gatunek za zagrożony wyginięciem (co jak widać nie przeszkadza w jego odłowach na Gwadelupie) oraz zabroniły wywozu produktów wytwarzanych z tych zwierząt. Jak rozumiem, zakaz ten obejmuje również muszle - jeśli faktycznie tak jest, to turystów, którzy za kilka euro kupili je od sprzedawcy (i poradzili sobie z fetorem, o którym pisałem wcześniej), może czekać spora niespodzianka jeśli się załapią na jakąś kontrolę celną - o ile nie wyjdzie to już przy standardowym skanowaniu bagażu. Muszla jest na tyle duża, że trudno ją schować lub przeoczyć...
Oj, znam ja tego gościa dobrze... Co by się nie powtarzać, odsyłam tu morskie-pamiatki-co-wolno-przywiezc-do-polski,135,108744?start=20#p901936Jak zwykle w Twoim wypadku, ciekawie zrelacjonowany i najwyraźniej udany rejs, choć większość z tych wysp zasługuje na poświęcenie im zdecydowanie więcej czasu. Na Curacao, Bonaire, czy Tobago spędziliśmy po 2 tygodnie i to były jedne z naszych najlepszych "wczasów". Choć taką Martynikę, Gwadelupę, Grenadę, czy Dominikę potraktowaliśmy trochę po łebkach, pływając między nimi na Chopinie. Jest w tym rejonie taka jedna maleńka Mayreau. Aż się łza w oku kręci na jej - znaczy tej wyspy - wspomnienie.Teraz, gdy USD słabnie, może warto zaplanować wizytę po latach...Wysłane z mojego P9 przy użyciu Tapatalka
@tropikey - no to widzę, że przygody ze skrzydelnikiem (a raczej jego muszlą) miałeś dość drastyczne.Swoją drogą te muszle cieszyły się sporym powodzeniem wśród turystów. A przecież miejscowi na pewno wiedzą, że ich nie wolno wywozić w świat a mimo to interesu nie zamykają - jak dla mnie to trochę mało uczciwe.Podobnie jest z koralami - na Bonaire jak wysiedliśmy z autobusu przy plaży i zobaczyli koralowe skarby to też większość osób zaczęła sobie wybierać co piękniejsze okazy (a naprawdę były niesamowite) i dopiero przewodnik sprowadził wszystkich na ziemię informując o zakazie i karach. Niektórzy pewnie i tak coś zabrali, a czy mieli jakieś przygody dalej to trudno powiedzieć.Co do czasu na wyspach to oczywiście masz rację ale taka uroda rejsu. Ja sobie wcześniej robię jakieś rozpoznanie co gdzie warto zobaczyć, żeby nie improwizować na miejscu ,ale bardzo często mam problem z wyborem bo chciałoby się znacznie więcej niż czas pozwala. Na przykład na takiej Grenadzie, Gwadelupie czy Martynice mógłbym siedzieć spokojnie po tygodniu a pewnie i dłużej.
Jasne:-)Za rejs zapłaciłem ok. 875 EUR. Do ceny tej trzeba doliczyć obowiązkowe napiwki (10 EUR/dzień czyli 140 EUR za cały rejs).Przelot w obie strony z Warszawy do Pointe-a-Pitre liniami Air France kosztował ok. 2300 zł.Za dwa noclegi na Gwadelupie zapłaciłem 118 EUR.Wycieczki ze statku kosztowały mnie 95 EUR (St.Lucia) oraz 46 EUR (Bonaire).Do tego dochodzą wydatki na napoje w restauracjach i barach na statku (nie są ujęte w cenie, tutaj każdy najlepiej zna swoje potrzeby i możliwości
:-) )Od Costy dostałem OBC do wykorzystania w kwocie 275 EUR - czyli o tyle został pomniejszony mój rachunek za wydatki na statku na koniec rejsu.plus wszystkie wydatki na wyspach (transport lokalny, bilety do jaskiń, ogrodu botanicznego na Martynice, farmy motyli na Arubie itd.) - poszczególne kwoty starałem się podawać na bieżąco przy relacjonowaniu poszczególnych miejsc.
@greg2014 Dzięki za kolejną znakomitą relację! Gdy tylko skończyłem czytać stwierdziłem,że niedopuszczalne jest nie mieć jeszcze zaklepanego żadnego rejsu na ten rok;-) A ponieważ pomysły są, zabieram się szybciej za poszukiwania.A gdyby ktoś po powyższej relacji napalił się na powtórkę z rejsu @greg2014 to proszę:
No dokładnie ta sama trasa, chyba nawet godziny postojów w portach się zgadzają:-)Na początku kwietnia Costa Magica ma z kolei zaplanowany rejs transatlantycki i wraca do Włoch a pod koniec kwietnia płynie na Bałtyk, gdzie przez kilka miesięcy będzie pływała na tygodniowych rejsach ze Sztokholmu.
Witam, Panie Grzegorzu czy mogłabym prosić nazwę tego hoteliku na Gwadelupie który był w okolicy portu ? bedę robiła podobną trasę w tym roku i również potrzebuję noclegu zaraz po przylocie na Gwadelupe
"Panów" proponuję sobie darować:-)Obiekt w booking.com nazywa się "Homestay Nelly". Jest to mieszkanie, którego właścicielka wynajmuje pokoje (dwa) turystom. W czasie mojego pobytu właścicielka "wpadała" do mieszkania w ciągu dnia. Jak dla mnie (biorąc pod uwagę, że tylko tam nocowałem, oba dni w całości praktycznie spędziłem "w terenie") pokój był ok, łazience mówiąc uczciwie przydałby się jakiś remont. Na największy plus lokalizacja obok portu, duży taras i niezwykle pomocna właścicielka, która sprawnie wdrożyła mnie w gwadelupskie klimaty i pomogła w ogarnięciu się gdzie jak dostać. Na minus przede wszystkim łazienka. Cena w porównaniu do innych obiektów w tym czasie w Pointe-a-Pitre na airbnb i booking.com była konkurencyjna. Życzę udanego rejsu:-) Gdybyś miała pytania, pisz śmiało.
Relacja super, zarażeni twoja relacją wczoraj kupiliśmy 7 dniowy rejs na Costa Favolosa star i meta PTP po drodze Day 1 Guadeloupe (Antilles) - 23:00Day 2 ...cruising... - - Day 3 La Romana (Dominican Republic) 08:00 - Day 4 La Romana (Dominican Republic) - 07:00Day 4 Catalina Island (Dominican Republic) 09:00 17:00Day 5 Tortola (British Virgin Islands) 10:00 20:00Day 6 St. Maarten (Antilles) 08:00 17:00Day 7 Martinique (Antilles) 09:00 20:00Day 8 Guadeloupe (Antilles) 08:00 - Start 18 stycznia
:)
Trzymam zatem kciuki:-)Akurat w tej relacji nie ma nic o St. Maarten, La Romanie ani Catalinie - ale informacje o nich znajdziecie w mojej innej relacji z transatlantyku z Savony do Gwadelupy w listopadzie 2018.Z kolei informacje o Costa Favolosa znajdziecie w relacji po fiordach norweskich. W razie czego pytajcie
:-)
Do samego finału zostało "zakwalifikowanych" ośmiu uczestników. Odbywał się on w teatrze, w którym zostały zajęte dosłownie wszystkie miejsca. Tego rodzaju show można zobaczyć zawsze tylko o jednej godzinie – trudno sobie wyobrazić jego powtarzanie jak ma to miejsce co wieczór ze standardowymi przedstawieniami:-)
Nawet gdyby strona artystyczna była kiepska (a na szczęście nie była), przyznać muszę, że show został przygotowany naprawdę świetnie – zarówno od strony organizacyjnej jak i technicznej:
Występującym na żywo w teatrze akompaniował jeden ze statkowych bandów, na co dzień występujący w Grand Barze:
Szefami drużyn i jednocześnie jury byli kapitan, dyrektor hotelu oraz główna solistka występująca w teatrze.
Ostateczna decyzja należała do pasażerów statku, przy czym ze względów technicznych możliwość głosowania mieli wyłącznie ci, którzy zajęli miejsca na najniższym poziomie teatru.
Tym razem zwycięzcą została pasażerka z Francji, która rewelacyjnie wykonała jeden z przebojów Edith Pfiaf.
Oczywiście zaraz po show pojawiły się głosy, że wynik jest skutkiem tego, że na statku jest najwięcej Francuzów, którzy głosowali na "swoją"…jak widać spiskowe teorie są obecne pod każdą szerokością geograficzną :-)
Widziałem już kilka razy to show na statkach Costy ale muszę powiedzieć, że tym razem strona techniczna i organizacyjna zostały dopracowane do perfekcji a w połączeniu z niezłym poziomem występujących, efekt końcowy był naprawdę świetny.
A tymczasem na horyzoncie już widać Barbados, gdzie wybrałem się m.in. na zwiedzanie olbrzymiej jaskini Harrisona:-)
C.D.N.Do Barbadosu dotarliśmy z samego rana. Statek wpłynął do portu jeszcze przed 8 i praktycznie od razu można było wyruszyć w trasę.
A to pierwszy rzut oka na Barbados ze statku:
Już poprzedniego dnia w gazetce pokładowej było ostrzeżenie, że po terenie portu nie można poruszać się w strojach posiadających nadruki militarne – w szczególności prezentujące broń. Jak przekonałem się na własnej skórze, przepis ten (pomijam jego sensowność) jest bardzo szeroko interpretowany przez lokalnych strażników i moje spodenki moro zostały również uznane za "military printing" w związku z czym sprzed samego terminala zostałem zawrócony z powrotem na statek. Nie byłby to może wielki problem, gdyby nie to, że z tego powodu straciłem kluczowe 10 minut…
Moim pierwszym celem na Barbados była wizyta w jaskini Harrisona czyli Harrison Cave. Jest ona położona w odległości ok. 20 km od Bridgetown, gdzie zatrzymał się statek. Komunikacja publiczna na Barbados jest w miarę sensownie zorganizowana – niestety dla mnie okazała się również zbyt punktualna:-). Gdy dotarłem na dworzec autobusowy Princess Alice, okazało się, że mój autobus odjechał dosłownie kilka minut wcześniej czyli dokładnie tak jak miał odjechać wg rozkładu jazdy, który wcześniej znalazłem w internecie.
Sam dworzec autobusowy wygląda następująco:
Na Barbadosie kursują niebieskie autobusy komunikacji publicznej:
…oraz żółte mikrobusy należące do prywatnych przewoźników:
Na rozkład jazdy na dworcu ani na przystankach nie ma co liczyć. Ja bazowałem na rozkładzie niebieskich autobusów, który znalazłem w sieci.
Zresztą na samym dworcu okazało się, że nikt nie potrafi odpowiedzieć, kiedy przyjedzie najbliższy autobus w interesującym mnie kierunku – ani informacja, ani inni oczekujący na peronach. Jedyne czego się dowiedziałem, to na którym peronie mam czekać:-) Co ciekawe autobus przyjechał punktualnie – tzn. zgodnie z internetowym rozkładem jazdy…
I wtedy zaczęło się pierwsze spotkanie z lokalnymi klimatami. Okazało się, że w tym dniu nie wyruszyły w trasę jakieś autobusy szkolne, a w takiej sytuacji dzieci i młodzież w mundurkach szkolnych mają pierwszeństwo w komunikacji publicznej przed innymi pasażerami. W praktyce wyglądało to tak, że konduktorka autobusu próbowała sortować pasażerów i wpuszczać najpierw tych uprzywilejowanych. Nie wiem dlaczego, ale przeszedłem selekcję pozytywnie – być może dlatego, że byłem jedynym białym na peronie…:-) Dodam tylko, że do autobusu wsiadła co najwyżej połowa oczekujących…
Jeśli chodzi o bilety i płatność w autobusie to sprawa jest bardzo prosta: wsiadając do specjalnej skrzynki-skarbonki obok kierowcy wsuwa się odliczoną kwotę (mogą być dolary amerykańskie-w takim przypadku trzeba wsunąć 1 USD/osobę), a kierowca wydaje bilet.
Pomimo, że od jaskini Harrisona dzieliło mnie zaledwie ok. 20 km, pokonanie tej trasy zajęło autobusowi prawie godzinę. Przyczyna była prozaiczna – na każdym przystanku po drodze nie bardzo ktokolwiek miał ochotę wysiadać a za to wsiąść do autobusu chciało sporo osób. Co ciekawe – pomimo tego, że w Bridgetown na peronie zostało naprawdę sporo osób a autobus wydawał się maksymalnie zapełniony, jakimś cudem po drodze do autobusu "dopakowało" się jeszcze przynajmniej ze 20 pasażerów…
Przy pomocy nawigacji i pasażerów wiedziałem z grubsza gdzie należy wysiąść. Poinstruowali mnie nawet jak dotrzeć do jaskini (nie leży przy głównej drodze). Miłe :-)
Gdy już wysiadłem, spotkało mnie ciekawe zderzenie cywilizacyjne– z jednej strony równa ulica z chodnikiem i lampami ulicznymi a z drugiej sąsiadujące z nią pola na których dosłownie brykają prosiaki, kozy czy osły… Miasto i wieś w jednym:-)
W oddali można było zobaczyć również dostojnie pasące się krowy:-)
Po drodze minąłem kilkanaście malutkich drewnianych domków:
Swoją drogą wyglądały one na dość liche jeśli chodzi o konstrukcję. Ciekawe bo to już kolejne miejsce, gdzie pomimo powszechnej świadomości corocznych huraganów buduje się głównie w ten sposób….
W końcu dotarłem do Harrison Cave:
Budynek wejściowy jak na jaskinię wygląda dość dziwnie:
Po zakupie biletu (60 dolarów barbadoskich czyli ok. 30 USD) przeszedłem dalej do bardzo widowiskowej windy (podobne zresztą mamy na statku w atrium :-)). Jak się okazało można nią zjechać na właściwy poziom, z którego wchodzi się do jaskini. Z góry roztaczał się widok na główne budynki kompleksu:
A tak wyglądają windy z dołu:
Zwiedzania Harrison Cave jest możliwe wyłącznie w grupach z przewodnikiem. Na zakupionym bilecie jest oznaczony numer grupy, do której jesteśmy przypisani. Będąc już na dole musimy poczekać na swoją kolej (w moim przypadku zajęło to ok. 20 minut) – poszczególne grupy wywoływane są wg numerów przez głośniki oraz pracowników krążących po całym terenie.
W międzyczasie można rozejrzeć się po okolicy. Sąsiedztwo jaskimi to przede wszystkim kompleks sklepów i punktów usługowych mających na celu zaspokoić turystów oraz mini-ogród botaniczny:
Można również przyjrzeć się z bliska typowej dla lasu deszczowego roślinności a także okolicznym skałom (na tym poziomie jest się niejako w swojego rodzaju "dziurze" otoczonej skałami):
W tym miejscu należy dodać, że Barbados w odróżnieniu od wszystkich pozostałych wysp na Karaibach nie ma pochodzenia wulkanicznego a koralowe czyli wapienne. Wyspa została wypiętrzona na skutek ścierania się dwóch płyt tektonicznych, a jej podstawę stanowią sprasowane osady organiczne pochodzenia koralowego, które ukształtowały skały wapienne.
Jaskinia jest naprawdę bardzo rozległa. Zwiedza się ją w wagonikach elektrycznego "tramwaju" z przewodnikiem, który po drodze omawia trasę i mijane atrakcje a także stara się zapanować nad grupą:
Po drodze zatrzymywaliśmy się w kilku miejscach, gdzie można było wysiąść z wagoniku oraz zrobić zdjęcia. Zazwyczaj były tam omawiane szczegółowo jakieś formacje skalne.
Jeśli chodzi o mnie to jedyne z czym jestem w stanie porównać ten obiekt (jeśli chodzi o rozmiary bo charakter skał jest zupełnie inny) to jest nim kopalnia soli w Wieliczce – z tą różnicą, że na Barbadosie trasę pokonuje się w zdecydowanej większości w wagoniku wspomnianej kolejki.
Nasz tramwaj powoli zjeżdżał coraz niżej (trzeba przyznać, że sam zjazd i wyjazd są już swojego rodzaju atrakcją):
Ale największe wrażenie robią nieprawdopodobne formacje jakie można zobaczyć na miejscu – nie tylko obejmujące stalaktyty i stalagmity ale także różnego rodzaju sale, jeziora, strumyki czy wodospady – formowały się one setki tysięcy lat. Poniższe zdjęcia prezentują wybrane (co nie znaczy, że najciekawsze) fragmenty wycieczki:
Uczciwie przy tym muszę przyznać, że większość zdjęć była wykonywana w ruchu (gdy jechaliśmy) oraz w kiepskich warunkach oświetlenia – w związku z tym ok. 90% z nich zupełnie nie wyszło. Piszę o tym tylko dlatego, aby powiedzieć, że to co prezentuję w niniejszej relacji to tylko marna namiastka tego, co można zobaczyć na własne oczy. Miejsce jest po prostu niesamowite.
Jaskinia składa się z dziesiątek połączonych ze sobą sal i korytarzy – z licznymi odnogami, stanowiąc niesamowity labirynt.
Tak wygląda największa sala jaskini z dołu:
…a dokładnie tak wygląda ta sama sala z góry:
W Harrison Cave jest ciepło (temperatura jest w zasadzie taka jak na zewnątrz) i bardzo mokro – ma się wręcz wrażenie, że ciągle pada deszcz. Można w niej również zobaczyć dziesiątki różnego rodzaju strumyczków i strumieni:
W jaskini można również zobaczyć kilka podziemnych jezior:
…a także mały …
…i duży wodospad:
Tak jak wspomniałem, kilka razy po drodze odbywają się "przerwy" w trasie połączone z możliwością wykonania fotek:
Cała wycieczka po Harrison Cave zajmuje nieco ponad godzinę ale gdyby chcieć tę samą trasę obejść pieszo (taka możliwość jest dostępna raz w tygodniu) zajęłoby to pewnie ze 3-4 godziny. Jeśli dodam czas na kupno biletów, zjazd windą oraz oczekiwanie na wejście do jaskiń trzeba się liczyć, że potrzebujemy na miejscu co najmniej dwie godziny.
Przy wyjściu z jaskini oczekiwały na nas płochliwe małpki:
Po opuszczeniu budynków jaskiń udałem się na lokalny przystanek autobusowy – jest on oznaczony na tyle charakterystycznie, że nie sposób byłoby go pominąć:
Pojawił się dobry znak – na przystanek zaczęli docierać lokalni mieszkańcy, co zwiastowało dobrze jeśli chodzi o przyjazd autobusu:-) Zresztą żółty autobus przyjechał faktycznie w ciągu kilku minut. Wracał on do Bridgetown w dużej części inną trasą – ale najważniejsze, że dotarł do celu:-)
Tym razem wysiadłem po drodze – w centrum miasta, aby skorzystać z okazji i zobaczyć coś więcej.
Wzdłuż nabrzeża w stolicy Barbados biegnie szeroka promenada powszechnie wykorzystywana jako ścieżka piesza i rowerowa. Cumują przy nich również dziesiątki jachtów motorowych należących do bogatych operatorów.
Barbados jest bardzo brytyjskie. W centrum można zobaczyć pomnik admirała Nelsona:
oraz bardzo reprezentacyjny budynek parlamentu:
Przez zatokę w centrum miasta przerzucony jest zabytkowy most, którego zwieńczenie stanowi monumentalna brama:
…za którą rozciąga się plaża:
Same uliczki w centrum są bardzo wąskie i pełne życia:
Ja niestety powoli musiałem wracać na statek. W terminalu zwracała uwagę trochę irracjonalna jak dla mnie dekoracja świąteczna: choinka w tropikalnym klimacie wygląda co najmniej dziwnie: