Do tego Play powitał mnie w dość dziwny sposób sugerując, że jestem na Jamajce:-)
Stolica Grenady – St.George's okazała się jednak bardzo malowniczym miasteczkiem.
Pierwsze swoje kroki po wyjściu z portu skierowałem do bankomatu, z którego wypłaciłem lokalną walutę –dolary wschodniokaraibskie (ECS), które z tego co przeczytałem są pewniejsze w komunikacji publicznej niż np. dolary amerykańskie.
Swoją drogą jest to ciekawa waluta – taki odpowiednik euro na części Karaibów. Emituje je niezależny od żadnego z wyspiarskich państewek bank centralny i stanowią one prawny środek płatniczy nie tylko na Grenadzie ale na naszej trasie także na St.Lucci – a poza tym na kilku innych wyspach. Jeden taki dolar kosztuje aktualnie ok. 1,3 złotego.
Zwiedzanie miasta zostawiłem sobie jednak na później. W pierwszej kolejności wybrałem się na zwiedzanie okolic Parku Narodowego Grand Etang. Park ten położony jest w środkowej części wyspy i stosunkowo łatwo osiągalny przy pomocy komunikacji publicznej. A trzeba powiedzieć, że ta na wyspie funkcjonuje bardzo sprawnie – jest obsługiwana przez prywatne mikrobusy, które zapewniają funkcjonowanie kilkunastu wytyczonych mniej lub bardziej precyzyjnie linii. Rozkładów jazdy nie widziałem ale w praktyce jeździły bardzo często. Ja w sumie skorzystałem z nich 4 razy i w żadnym z tych przypadków nie czekałem na busa dłużej niż 10-15 minut.
W okolice Parku Narodowego wybrałem się busem kursującym po linii nr 6. Podróż zajęła ok. 30 minut. Wysiadłem praktycznie w środku lasu; akurat zaczynało w najlepsze padać i pojawiła się całkiem spora mgła:
Moim pierwszym celem był wodospad (a w zasadzie kompleks wodospadów) "Seven Sisters". Po przejściu kilkuset metrów dotarłem do malowniczego domku, w którym sprzedawano bilety do wejścia na szlak prowadzący do wodospadu (ok. 5 ECS) .
Zresztą okazało się, że formalnie nie są to bilety do parku narodowego ale umożliwiające przejście przez prywatne plantacje, aby można było wejść na szlak. Na ten sam szlak można było wejść bezpośrednio z terenu Parku Narodowego Grand Etang jednak droga do pokonania byłaby znacznie dłuższa (i sądząc po doświadczeniach gwadelupskich bardziej błotnista), stąd aby zaoszczędzić sobie czasu i papraniny w błocie wybrałem bardziej komfortową trasę.
Przed wejściem zostałem wyposażony w obowiązkowy kij (laskę), musiałem się wpisać do zeszytu podając namiary kontaktowe na wypadek jakichś problemów na szlaku (jak w niektórych schroniskach w polskich górach) oraz zostałem poinstruowany, abym dla własnego bezpieczeństwa pod żadnym pozorem nie wchodził do żadnej rzeki ani nie próbował jej forsować wpław. W tym dniu byłem pierwszą osobą na szlaku.
Początek szlaku zapowiadał się całkiem nieźle:
Pierwszy odcinek prowadził przez niewielkie osiedle zabudowane niewielkimi drewnianymi domkami jak ten na poniższej fotce:
Po około 10 minutach marszu zatrzymał mnie jakiś pracownik plantacji informując, że nie będę w stanie przejść szlaku ze względu na wielką ilość ziemi, która osunęła się na szlak czyniąc go niedostępnym. Podziękowałem za informację i stwierdziłem, że przejdę przynajmniej kawałek i jeśli faktycznie się to potwierdzi to wrócę do punktu wyjścia.
Wokół nich roztaczały się plantacje bananów, papai oraz różnego rodzaju warzyw. Tak wygląda ona z góry:
Stosunkowo szybko przeszedłem tę część trasy i wszedłem do lasu, gdzie szlak się bardzo zwęził ale był cały czas bezproblemowy:
Niestety nic nie trwa wiecznie. Ostrzeżenie lokalnego mieszkańca się potwierdziło – szlak został zablokowany przez osuwisko ziemne:
Chyba prześladuje mnie jakieś fatum – tak jak na Gwadelupie nie udało się zobaczyć ja dotąd wszystkich wodospadów Les Chutes de Carbet, tak na Grenadzie wodospadu Seven Sisters. No ale trudno – wróciłem powoli (oczywiście w totalnym deszczu) do punktu wyjścia mijając po drodze jakąś grupkę z lokalnym przewodnikiem, którzy również szli w stronę wodospadu. Gdy poinformowałem ich, że droga jest zasypana przewodnik skomentował, że to niemożliwe i że musiałem pomylić szlak…i poszli dalej:-) Około godziny później spotkaliśmy się nad jeziorem Etang, gdzie potwierdził, że faktycznie na dotarcie tą drogą do wodospadów nie było szans.
W "żółtym domku" przy wejściu na szlak przekazałem im informację o problemie. Byli bardzo zdziwieni – ale ponieważ tego dnia wchodziłem na szlak jako pierwszy powiedzieli, że to nie jest wykluczone bo poprzedniego dnia intensywny deszcz padał praktycznie bez przerwy. Pracownica zawiadująca całym interesem od razu wysłała w stronę szlaku dwóch pracowników i oznaczyła w zeszycie, że wróciłem. Ciekawe co było gdybym nie wrócił – albo poszedł szlakiem dalej aż do jeziora Etang…
Wodospad Seven Sisters położony jest w stosunkowo niedużej odległości od centrum obsługi Parku Narodowego Grand Etang i samego jeziora o tej nazwie. Dotarłem tam w około pół godziny drogą, przez którą co jakiś czas ktoś przejechał – trasa wiodła z górki w związku z czym poszło to bardzo sprawnie.
Jak widać na poniższej fotce tutaj mgła już praktycznie znikła a pogoda się przejaśniła na tyle, że trudno było uwierzyć, że pół godziny wcześniej padał ulewny deszcz.
Nieco przed centrum obsługi turystów można było zobaczyć drogę prowadzącą do jeziora:
Wdałem się tutaj w krótką pogawędkę z parkowym strażnikiem, który potwierdził, że ostatnie dwa dni były bardzo deszczowe i przekazał mi, że szlaki w lesie deszczowym są możliwe do przejścia ale jest to bardzo duże wyzwanie. Wcale się przy tym nie zdziwił, że droga do Seven Sisters była zasypana – stwierdził, że na długim odcinku szlak prowadzi tam tuż przy zboczu góry i że to się zdarza od czasu do czasu.
Pomimo jego koszmarnego akcentu rozmawiało nam się fajnie (był zdziwiony, że w u nas jest teraz śnieg), a gdy usłyszał, że chciałbym zobaczyć tylko jezioro i nie zamierzam wchodzić na żadne szlaki przepuścił mnie przez "bramkę" bez biletu.
Główną drogę od jeziora oddziela kilkusetmetrowy odcinek drogi sąsiadującej z gęstym lasem:
Jezioro Grand Etang nie jest jakoś szczególnie rozległe-nie bardzo rozumiem skąd się w ogóle wziął przydomek "grand", który sugerował mi coś wielkiego. Co ciekawe, jezioro ma pochodzenie wulkaniczne (to krater wygasłego wulkanu). Niezłe wrażenie robiła mgła unosząca się nad jeziorem oraz las schodzący aż do jego brzegów:
Wokół jeziora prowadzi mało wymagający szlak okrężny, z którego w boki odchodzi kilka innych szlaków prowadzących m.in. do położonych w górach wodospadów. Aby wejść na szlak należy podejść nieco w górę do altanki:
Samo wejście na szlak wyglądało jednak mało zachęcająco i mówiąc szczerze widząc ilość błota nie miałem nawet najmniejszej ochoty go testować.
Wracając do punktu wyjścia spotkałem jeszcze raz strażnika, który akurat ku uciesze turystów karmił tutejsze małpki:
Gdy jednak podjechał busik z kolejnymi osobami, małpki przestraszyły się i uciekły do lasu…
Tą samą drogą, którą szedłem od wejście na wodospad Seven Sisters podszedłem jeszcze nieco wyżej, gdzie zlokalizowane jest centrum obsługi turystów Parku Narodowego:
Roztacza się stąd widok na okolicę –a w zasadzie przede wszystkim na gęsty las deszczowy:
Ruchem na parkingu kierował tam starszy policjant, którego poprosiłem o informację gdzie mogę liczyć na złapanie autobusu nr 6 w kierunku miasta. Przy okazji podpytałem jak najłatwiej dotrzeć do wodospadu Annadale (w końcu chciałem zobaczyć jakiś wodospad
:-) ). Okazało się, że jest to stosunkowo proste – trzeba podjechać kawałek do ruin dawnego kościoła a stamtąd albo podejść już na piechotę do celu albo złapać autobus nr 7. Policjant powiedział, że zatrzyma dla mnie busa i że mogę sobie spokojnie gdzieś usiąść – zawoła mnie, gdy trzeba będzie – i dokładnie tak się stało:-) Muszę przyznać, że o miejscowych mieszkańcach na Grenadzie nie mogę powiedzieć złego słowa.
Po 10 minutach dojechałem do ruin wspomnianego kościoła, gdzie pożegnałem się z busem, prowadzącym go Kreolem oraz jakąś dziwną i bardzo głośną muzyką bliżej nieokreślonego gatunku (zapomniałem napisać, że to standardowy bonus w tutejszych busikach):
Po kościele jak widać niewiele zostało i pewnie za kilka lat zawalą się również ostatnie ściany. Obok położony jest mały cmentarz:
Moja nawigacja stwierdziła, że stąd do wodospadu Annadale jest tylko 3 km – na dodatek do pokonania w większości szosą, zatem nie czekając na następny autobus ruszyłem w trasę. Po drodze minąłem bardzo duże osuwisko, które zasypało częściowo drogę (ale była nadal przejezdna po jednym pasie), przy którym pracowali robotnicy drogowi. Wyglądało ono na bardzo świeże więc pewnie to była również pamiątka po ostatnich ulewach.
A po drodze można było zobaczyć liczne drzewa kakaowca z owocami w różnych kolorach (zielone, żółte lub czerwone). Przy jednym ze sklepików można je było obejrzeć z bliska - wyłożone były nie tylko owoce kakaowca ale również inne – a także pochodzące z nich wyroby…no i obowiązkowy rum:-)
Faktycznie wodospad Annadale okazał się być bardzo blisko. Dojście do niego wymaga zakupu biletu (ok. 5 ECS) i jest bardzo łatwe – praktycznie nie wymaga żadnego wysiłku.
Po wizycie na wodospadzie i skorzystaniu z porady miejscowego policjanta podszedłem kawałek do skrzyżowania, obok którego przejeżdżają busy do miasta, przyglądając się w międzyczasie kolejnemu drzewu kakaowca:
Bus przyjechał po ok. 10 minutach a pół godziny później byłem z powrotem w St. George's. Dopiero teraz miałem szansę się przyjrzeć miasteczku, które już na pierwszy rzut oka jest bardzo czyste i kolorowe:
Dosłownie w środku miasta pod wzgórzem, na którym położony jest fort, przechodzi tunel Sendall wybudowany jeszcze za czasów kolonialnych:
Obok niego prowadzą schody, którymi można podejść na szczyt wzgórza i obejrzeć Fort George (a w zasadzie to co z niego pozostało) oraz piękną panoramę, która się z niego roztacza – a następnie zejść na przeciwną stronę miasta – tzn. położoną po drugiej stronie tunelu. Samo wejście na teren fortu jest płatne (standardowe ok. 5 ECS). Fort w najlepszej kondycji nie jest – w zasadzie to prawie ruina. Aktualnie w tym z czego da się tam korzystać znajduje się szkoła policyjna.
Z fortu roztacza się piękna panorama na zatokę położoną po drugiej stronie tunelu Sendall, która nosi nazwę Carenage:
W przeciwnym kierunku z kolei roztaczał się widok na terminal portowy oraz nasz statek:
Warto przejść się brzegiem zatoczki. Można tu zobaczyć miejscowych rybaków, turystyczne katamarany, wielkie jachty oraz urokliwe kolorowe knajpki:
Przy promenadzie przy Carenage stoi również – jak się okazało ufundowany przez Costę pomnik Chrystusa Głebin w podziękowaniu dla mieszkańców Grenady, którzy uratowali wszystkich pasażerów włoskiego statku, który zatonął w okolicy.
Powoli wróciłem na statek – przechodząc przez obowiązkową na Karaibach mini-galerię handlową zintegrowaną z terminalem pasażerskim:
Dodam tylko, że widok ze statku po południu był zupełnie inny niż rano – chociaż chmurki pozostały, mgła znikła a słońce już całkiem nieźle przypiekało:
Podsumowując: Grenada po raz pierwszy zaliczona:-) Kolejna wizyta w tym samym miejscu za nieco ponad tydzień:-)
C.D.N.W ramach przerwy od relacjonowania tego co można zobaczyć w poszczególnych portach kilka słów o statkowym wieczornym życiu:-)
W trakcie rejsu na Costa Magica odbyła się wersja popularnego show "Voice of the …" – tym razem w wersji "Voice of the Sea".
Casting wśród pasażerów był prowadzony podczas kilku wieczornych konkursów karaoke. Trzeba przyznać, że zgłosiło się naprawdę sporo chętnych prezentujących bardzo różny poziom. Eliminacje odbywały się w jednym z barów i cieszyły bardzo dużym powodzeniem.
:-) Co do kabiny to zwykła kabina wewnętrzna - najmniejsza z dostępnych na statku
:-) Tylko wstawka typu owoce czy szampan są niestandardowe - dostaję je za status.
Cieszę się, że jest kolejna relacja
:) Bardzo lubię Twój styl pisania: uporządkowany, konkretny, z dużą ilością informacji, ale jednocześnie nie przytłaczający. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy!
Rewelacja ten spacer w powietrzu.Pytanko, tak chodzisz po tych lasach, upaprany w błocie... nie ma tam jakiś węży lub innych zwierzątek, które mogą ci zrobić krzywdę ?
;)
Węży ani innych groźnych gadów na Gwadelupie ani Martynice nie ma. Przynajmniej teoretycznie. Również teoretycznie podobno można tam spotkać ptasznika (pająka) ale rzadko się to zdarza. Trzeba uważać jedynie na jakieś parzące żabki (wystarczy ich nie dotykać)
:-)Z tego co pamiętam to najgorzej jest na St.Lucii, gdzie kolonizatorzy nazwozili różnych zwierzaków obcych dla tego ekosystemu i ze skutkami mieszkańcy walczą tam do dzisiaj. Mają tam np. boa dusiciela i kilka jadowitych węży wiec w lesie trzeba uważać-chociaż z tego co mówiła przewodniczka boa nie zaczepiany nie zaatakuje człowieka. Nie widziałem ani jednego ani tym bardziej nie sprawdzałem:-)
Hej,Świetne relacje ( szczególnie ta z Włoch do Dubaju)!My startujemy 12 marca'18 z La Romana ( Costa Pacifica - 7 dni w tym Gwadelupa i Martynika)1. Jak wygląda kwestia wchodzenia /wychodzeni z statku, czy można np. poimprezować w La Romana i wrócić o 3 nad ranem na statek czy może są jakieś nie przekraczalne godziny powrotu? 2. Słyszałem że alkoholu nie można wnosić ( ew. trzeba oddać w depozyt), ale czy można wnosić napoje np. coca-cola, woda mineralna, albo jakieś lokalne napoje z np.kokosa czy też nie można?
Zobaczyć na drugim końcu świata słowo "bushalte" - dla mnie jako niderlandysty bezcenne. Mogę pokazać przy okazji studentom? Jak im mówię, że na wyspach ABC mówią w języku, który studiują, to nie zawsze mi na słowo wierzą
;)
@korad1 - Generalnie zasada jest taka, że na statku musisz być 30 minut przed planowanym wypłynięciem. Wtedy zaczynają zwijać trapy i całą tymczasową "infrastrukturę", którą rozkłada się na nabrzeżu po przybiciu statku (jakieś stoliki, czasami krzesła/fotele, automaty z napojami itp.). Jeśli statek nocuje w porcie to z moich doświadczeń wynika, że zazwyczaj można na statek wchodzić i wychodzić cały czas (również w nocy). Piszę "zazwyczaj" ponieważ z tego co pamiętam to raz podczas pobytu w Hongkongu było zastrzeżenie, że wejść będzie można do 2 w nocy a potem po 6 rano ale wynikało to z ograniczeń portu a nie statu. W związku z tym lepiej zapytać. Z drugiej strony, jak sobie przypomnę port w La Romanie to zdziwiłbym się jakby tam były jakieś ograniczenia (to typowy port turystyczny). Co do wnoszenia napojów na statek to alkohol z reguły jest wyłapywany i zabierany do depozytu (zwracany jest wieczorem ostatniego dnia do kabiny). Aczkolwiek mi na Martynice nie wyłapali rumu - to jednak raczej wyjątek niż reguła. Jeśli chodzi o inne napoje to na statkach Costy teoretycznie nie można ich wnosić a w praktyce nikt z tego nie robi problemu (ale już na NCL jest to bardzo rygorystycznie przestrzegane). Czasami mi się tylko zdarzyło, że sprawdzano czy butelka jest oryginalnie zamknięta - zapewne po to, aby ograniczyć "szmuglowanie" alkoholu pod płaszczykiem coli
:-) A tak w ogóle to Pacifica to bardzo ładny statek:-) @metia - jasne, że możesz:-) podobne oznaczenia przystanków są na Arubie. Na Bonaire nie zwróciłem uwagi (byłem na wycieczce) ale zapewne tak samo - o ile funkcjonuje tam jakaś komunikacja publiczna inna niż autobusy szkolne bo wyspa jest nieduża podobnie jak liczba jej mieszkańców.
Drzewo, o którym pisałeś, to chyba divi divi, popularne na całym ABC, Charakterystyczne dla niego jest dość miękkie drewno - zmiękczają je wytwarzane przez drzewo taniny. Taniny pozyskuje się na eksport jako substancję do garbowania skór. A ponieważ drewno jest miękkie, to całe drzewo bardzo łatwo poddaje się wszelkim wpływom warunków pogodowych, zwłaszcza wiatru. Dlatego divi divi rośnie "na jedną stronę"
:)
No i zagadka rozwiązana:-) Mój dociekliwy kolega rozpoznał w tych muszlach ślimaka o nazwie skrzydelnik wielki. Więcej szczegółów na jego temat jest tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Skrzydelnik_wielkiCo ciekawe, umowy międzynarodowe uznały ten gatunek za zagrożony wyginięciem (co jak widać nie przeszkadza w jego odłowach na Gwadelupie) oraz zabroniły wywozu produktów wytwarzanych z tych zwierząt. Jak rozumiem, zakaz ten obejmuje również muszle - jeśli faktycznie tak jest, to turystów, którzy za kilka euro kupili je od sprzedawcy (i poradzili sobie z fetorem, o którym pisałem wcześniej), może czekać spora niespodzianka jeśli się załapią na jakąś kontrolę celną - o ile nie wyjdzie to już przy standardowym skanowaniu bagażu. Muszla jest na tyle duża, że trudno ją schować lub przeoczyć...
Oj, znam ja tego gościa dobrze... Co by się nie powtarzać, odsyłam tu morskie-pamiatki-co-wolno-przywiezc-do-polski,135,108744?start=20#p901936Jak zwykle w Twoim wypadku, ciekawie zrelacjonowany i najwyraźniej udany rejs, choć większość z tych wysp zasługuje na poświęcenie im zdecydowanie więcej czasu. Na Curacao, Bonaire, czy Tobago spędziliśmy po 2 tygodnie i to były jedne z naszych najlepszych "wczasów". Choć taką Martynikę, Gwadelupę, Grenadę, czy Dominikę potraktowaliśmy trochę po łebkach, pływając między nimi na Chopinie. Jest w tym rejonie taka jedna maleńka Mayreau. Aż się łza w oku kręci na jej - znaczy tej wyspy - wspomnienie.Teraz, gdy USD słabnie, może warto zaplanować wizytę po latach...Wysłane z mojego P9 przy użyciu Tapatalka
@tropikey - no to widzę, że przygody ze skrzydelnikiem (a raczej jego muszlą) miałeś dość drastyczne.Swoją drogą te muszle cieszyły się sporym powodzeniem wśród turystów. A przecież miejscowi na pewno wiedzą, że ich nie wolno wywozić w świat a mimo to interesu nie zamykają - jak dla mnie to trochę mało uczciwe.Podobnie jest z koralami - na Bonaire jak wysiedliśmy z autobusu przy plaży i zobaczyli koralowe skarby to też większość osób zaczęła sobie wybierać co piękniejsze okazy (a naprawdę były niesamowite) i dopiero przewodnik sprowadził wszystkich na ziemię informując o zakazie i karach. Niektórzy pewnie i tak coś zabrali, a czy mieli jakieś przygody dalej to trudno powiedzieć.Co do czasu na wyspach to oczywiście masz rację ale taka uroda rejsu. Ja sobie wcześniej robię jakieś rozpoznanie co gdzie warto zobaczyć, żeby nie improwizować na miejscu ,ale bardzo często mam problem z wyborem bo chciałoby się znacznie więcej niż czas pozwala. Na przykład na takiej Grenadzie, Gwadelupie czy Martynice mógłbym siedzieć spokojnie po tygodniu a pewnie i dłużej.
Jasne:-)Za rejs zapłaciłem ok. 875 EUR. Do ceny tej trzeba doliczyć obowiązkowe napiwki (10 EUR/dzień czyli 140 EUR za cały rejs).Przelot w obie strony z Warszawy do Pointe-a-Pitre liniami Air France kosztował ok. 2300 zł.Za dwa noclegi na Gwadelupie zapłaciłem 118 EUR.Wycieczki ze statku kosztowały mnie 95 EUR (St.Lucia) oraz 46 EUR (Bonaire).Do tego dochodzą wydatki na napoje w restauracjach i barach na statku (nie są ujęte w cenie, tutaj każdy najlepiej zna swoje potrzeby i możliwości
:-) )Od Costy dostałem OBC do wykorzystania w kwocie 275 EUR - czyli o tyle został pomniejszony mój rachunek za wydatki na statku na koniec rejsu.plus wszystkie wydatki na wyspach (transport lokalny, bilety do jaskiń, ogrodu botanicznego na Martynice, farmy motyli na Arubie itd.) - poszczególne kwoty starałem się podawać na bieżąco przy relacjonowaniu poszczególnych miejsc.
@greg2014 Dzięki za kolejną znakomitą relację! Gdy tylko skończyłem czytać stwierdziłem,że niedopuszczalne jest nie mieć jeszcze zaklepanego żadnego rejsu na ten rok;-) A ponieważ pomysły są, zabieram się szybciej za poszukiwania.A gdyby ktoś po powyższej relacji napalił się na powtórkę z rejsu @greg2014 to proszę:
No dokładnie ta sama trasa, chyba nawet godziny postojów w portach się zgadzają:-)Na początku kwietnia Costa Magica ma z kolei zaplanowany rejs transatlantycki i wraca do Włoch a pod koniec kwietnia płynie na Bałtyk, gdzie przez kilka miesięcy będzie pływała na tygodniowych rejsach ze Sztokholmu.
Witam, Panie Grzegorzu czy mogłabym prosić nazwę tego hoteliku na Gwadelupie który był w okolicy portu ? bedę robiła podobną trasę w tym roku i również potrzebuję noclegu zaraz po przylocie na Gwadelupe
"Panów" proponuję sobie darować:-)Obiekt w booking.com nazywa się "Homestay Nelly". Jest to mieszkanie, którego właścicielka wynajmuje pokoje (dwa) turystom. W czasie mojego pobytu właścicielka "wpadała" do mieszkania w ciągu dnia. Jak dla mnie (biorąc pod uwagę, że tylko tam nocowałem, oba dni w całości praktycznie spędziłem "w terenie") pokój był ok, łazience mówiąc uczciwie przydałby się jakiś remont. Na największy plus lokalizacja obok portu, duży taras i niezwykle pomocna właścicielka, która sprawnie wdrożyła mnie w gwadelupskie klimaty i pomogła w ogarnięciu się gdzie jak dostać. Na minus przede wszystkim łazienka. Cena w porównaniu do innych obiektów w tym czasie w Pointe-a-Pitre na airbnb i booking.com była konkurencyjna. Życzę udanego rejsu:-) Gdybyś miała pytania, pisz śmiało.
Relacja super, zarażeni twoja relacją wczoraj kupiliśmy 7 dniowy rejs na Costa Favolosa star i meta PTP po drodze Day 1 Guadeloupe (Antilles) - 23:00Day 2 ...cruising... - - Day 3 La Romana (Dominican Republic) 08:00 - Day 4 La Romana (Dominican Republic) - 07:00Day 4 Catalina Island (Dominican Republic) 09:00 17:00Day 5 Tortola (British Virgin Islands) 10:00 20:00Day 6 St. Maarten (Antilles) 08:00 17:00Day 7 Martinique (Antilles) 09:00 20:00Day 8 Guadeloupe (Antilles) 08:00 - Start 18 stycznia
:)
Trzymam zatem kciuki:-)Akurat w tej relacji nie ma nic o St. Maarten, La Romanie ani Catalinie - ale informacje o nich znajdziecie w mojej innej relacji z transatlantyku z Savony do Gwadelupy w listopadzie 2018.Z kolei informacje o Costa Favolosa znajdziecie w relacji po fiordach norweskich. W razie czego pytajcie
:-)
Do tego Play powitał mnie w dość dziwny sposób sugerując, że jestem na Jamajce:-)
Stolica Grenady – St.George's okazała się jednak bardzo malowniczym miasteczkiem.
Pierwsze swoje kroki po wyjściu z portu skierowałem do bankomatu, z którego wypłaciłem lokalną walutę –dolary wschodniokaraibskie (ECS), które z tego co przeczytałem są pewniejsze w komunikacji publicznej niż np. dolary amerykańskie.
Swoją drogą jest to ciekawa waluta – taki odpowiednik euro na części Karaibów. Emituje je niezależny od żadnego z wyspiarskich państewek bank centralny i stanowią one prawny środek płatniczy nie tylko na Grenadzie ale na naszej trasie także na St.Lucci – a poza tym na kilku innych wyspach. Jeden taki dolar kosztuje aktualnie ok. 1,3 złotego.
Zwiedzanie miasta zostawiłem sobie jednak na później. W pierwszej kolejności wybrałem się na zwiedzanie okolic Parku Narodowego Grand Etang. Park ten położony jest w środkowej części wyspy i stosunkowo łatwo osiągalny przy pomocy komunikacji publicznej. A trzeba powiedzieć, że ta na wyspie funkcjonuje bardzo sprawnie – jest obsługiwana przez prywatne mikrobusy, które zapewniają funkcjonowanie kilkunastu wytyczonych mniej lub bardziej precyzyjnie linii. Rozkładów jazdy nie widziałem ale w praktyce jeździły bardzo często. Ja w sumie skorzystałem z nich 4 razy i w żadnym z tych przypadków nie czekałem na busa dłużej niż 10-15 minut.
W okolice Parku Narodowego wybrałem się busem kursującym po linii nr 6. Podróż zajęła ok. 30 minut. Wysiadłem praktycznie w środku lasu; akurat zaczynało w najlepsze padać i pojawiła się całkiem spora mgła:
Moim pierwszym celem był wodospad (a w zasadzie kompleks wodospadów) "Seven Sisters". Po przejściu kilkuset metrów dotarłem do malowniczego domku, w którym sprzedawano bilety do wejścia na szlak prowadzący do wodospadu (ok. 5 ECS) .
Zresztą okazało się, że formalnie nie są to bilety do parku narodowego ale umożliwiające przejście przez prywatne plantacje, aby można było wejść na szlak. Na ten sam szlak można było wejść bezpośrednio z terenu Parku Narodowego Grand Etang jednak droga do pokonania byłaby znacznie dłuższa (i sądząc po doświadczeniach gwadelupskich bardziej błotnista), stąd aby zaoszczędzić sobie czasu i papraniny w błocie wybrałem bardziej komfortową trasę.
Przed wejściem zostałem wyposażony w obowiązkowy kij (laskę), musiałem się wpisać do zeszytu podając namiary kontaktowe na wypadek jakichś problemów na szlaku (jak w niektórych schroniskach w polskich górach) oraz zostałem poinstruowany, abym dla własnego bezpieczeństwa pod żadnym pozorem nie wchodził do żadnej rzeki ani nie próbował jej forsować wpław. W tym dniu byłem pierwszą osobą na szlaku.
Początek szlaku zapowiadał się całkiem nieźle:
Pierwszy odcinek prowadził przez niewielkie osiedle zabudowane niewielkimi drewnianymi domkami jak ten na poniższej fotce:
Po około 10 minutach marszu zatrzymał mnie jakiś pracownik plantacji informując, że nie będę w stanie przejść szlaku ze względu na wielką ilość ziemi, która osunęła się na szlak czyniąc go niedostępnym. Podziękowałem za informację i stwierdziłem, że przejdę przynajmniej kawałek i jeśli faktycznie się to potwierdzi to wrócę do punktu wyjścia.
Wokół nich roztaczały się plantacje bananów, papai oraz różnego rodzaju warzyw. Tak wygląda ona z góry:
Stosunkowo szybko przeszedłem tę część trasy i wszedłem do lasu, gdzie szlak się bardzo zwęził ale był cały czas bezproblemowy:
Niestety nic nie trwa wiecznie. Ostrzeżenie lokalnego mieszkańca się potwierdziło – szlak został zablokowany przez osuwisko ziemne:
Chyba prześladuje mnie jakieś fatum – tak jak na Gwadelupie nie udało się zobaczyć ja dotąd wszystkich wodospadów Les Chutes de Carbet, tak na Grenadzie wodospadu Seven Sisters. No ale trudno – wróciłem powoli (oczywiście w totalnym deszczu) do punktu wyjścia mijając po drodze jakąś grupkę z lokalnym przewodnikiem, którzy również szli w stronę wodospadu. Gdy poinformowałem ich, że droga jest zasypana przewodnik skomentował, że to niemożliwe i że musiałem pomylić szlak…i poszli dalej:-) Około godziny później spotkaliśmy się nad jeziorem Etang, gdzie potwierdził, że faktycznie na dotarcie tą drogą do wodospadów nie było szans.
W "żółtym domku" przy wejściu na szlak przekazałem im informację o problemie. Byli bardzo zdziwieni – ale ponieważ tego dnia wchodziłem na szlak jako pierwszy powiedzieli, że to nie jest wykluczone bo poprzedniego dnia intensywny deszcz padał praktycznie bez przerwy. Pracownica zawiadująca całym interesem od razu wysłała w stronę szlaku dwóch pracowników i oznaczyła w zeszycie, że wróciłem. Ciekawe co było gdybym nie wrócił – albo poszedł szlakiem dalej aż do jeziora Etang…
Wodospad Seven Sisters położony jest w stosunkowo niedużej odległości od centrum obsługi Parku Narodowego Grand Etang i samego jeziora o tej nazwie. Dotarłem tam w około pół godziny drogą, przez którą co jakiś czas ktoś przejechał – trasa wiodła z górki w związku z czym poszło to bardzo sprawnie.
Jak widać na poniższej fotce tutaj mgła już praktycznie znikła a pogoda się przejaśniła na tyle, że trudno było uwierzyć, że pół godziny wcześniej padał ulewny deszcz.
Nieco przed centrum obsługi turystów można było zobaczyć drogę prowadzącą do jeziora:
Wdałem się tutaj w krótką pogawędkę z parkowym strażnikiem, który potwierdził, że ostatnie dwa dni były bardzo deszczowe i przekazał mi, że szlaki w lesie deszczowym są możliwe do przejścia ale jest to bardzo duże wyzwanie. Wcale się przy tym nie zdziwił, że droga do Seven Sisters była zasypana – stwierdził, że na długim odcinku szlak prowadzi tam tuż przy zboczu góry i że to się zdarza od czasu do czasu.
Pomimo jego koszmarnego akcentu rozmawiało nam się fajnie (był zdziwiony, że w u nas jest teraz śnieg), a gdy usłyszał, że chciałbym zobaczyć tylko jezioro i nie zamierzam wchodzić na żadne szlaki przepuścił mnie przez "bramkę" bez biletu.
Główną drogę od jeziora oddziela kilkusetmetrowy odcinek drogi sąsiadującej z gęstym lasem:
Jezioro Grand Etang nie jest jakoś szczególnie rozległe-nie bardzo rozumiem skąd się w ogóle wziął przydomek "grand", który sugerował mi coś wielkiego. Co ciekawe, jezioro ma pochodzenie wulkaniczne (to krater wygasłego wulkanu). Niezłe wrażenie robiła mgła unosząca się nad jeziorem oraz las schodzący aż do jego brzegów:
Wokół jeziora prowadzi mało wymagający szlak okrężny, z którego w boki odchodzi kilka innych szlaków prowadzących m.in. do położonych w górach wodospadów. Aby wejść na szlak należy podejść nieco w górę do altanki:
Samo wejście na szlak wyglądało jednak mało zachęcająco i mówiąc szczerze widząc ilość błota nie miałem nawet najmniejszej ochoty go testować.
Wracając do punktu wyjścia spotkałem jeszcze raz strażnika, który akurat ku uciesze turystów karmił tutejsze małpki:
Gdy jednak podjechał busik z kolejnymi osobami, małpki przestraszyły się i uciekły do lasu…
Tą samą drogą, którą szedłem od wejście na wodospad Seven Sisters podszedłem jeszcze nieco wyżej, gdzie zlokalizowane jest centrum obsługi turystów Parku Narodowego:
Roztacza się stąd widok na okolicę –a w zasadzie przede wszystkim na gęsty las deszczowy:
Ruchem na parkingu kierował tam starszy policjant, którego poprosiłem o informację gdzie mogę liczyć na złapanie autobusu nr 6 w kierunku miasta. Przy okazji podpytałem jak najłatwiej dotrzeć do wodospadu Annadale (w końcu chciałem zobaczyć jakiś wodospad :-) ). Okazało się, że jest to stosunkowo proste – trzeba podjechać kawałek do ruin dawnego kościoła a stamtąd albo podejść już na piechotę do celu albo złapać autobus nr 7. Policjant powiedział, że zatrzyma dla mnie busa i że mogę sobie spokojnie gdzieś usiąść – zawoła mnie, gdy trzeba będzie – i dokładnie tak się stało:-) Muszę przyznać, że o miejscowych mieszkańcach na Grenadzie nie mogę powiedzieć złego słowa.
Po 10 minutach dojechałem do ruin wspomnianego kościoła, gdzie pożegnałem się z busem, prowadzącym go Kreolem oraz jakąś dziwną i bardzo głośną muzyką bliżej nieokreślonego gatunku (zapomniałem napisać, że to standardowy bonus w tutejszych busikach):
Po kościele jak widać niewiele zostało i pewnie za kilka lat zawalą się również ostatnie ściany. Obok położony jest mały cmentarz:
Moja nawigacja stwierdziła, że stąd do wodospadu Annadale jest tylko 3 km – na dodatek do pokonania w większości szosą, zatem nie czekając na następny autobus ruszyłem w trasę. Po drodze minąłem bardzo duże osuwisko, które zasypało częściowo drogę (ale była nadal przejezdna po jednym pasie), przy którym pracowali robotnicy drogowi. Wyglądało ono na bardzo świeże więc pewnie to była również pamiątka po ostatnich ulewach.
A po drodze można było zobaczyć liczne drzewa kakaowca z owocami w różnych kolorach (zielone, żółte lub czerwone). Przy jednym ze sklepików można je było obejrzeć z bliska - wyłożone były nie tylko owoce kakaowca ale również inne – a także pochodzące z nich wyroby…no i obowiązkowy rum:-)
Faktycznie wodospad Annadale okazał się być bardzo blisko. Dojście do niego wymaga zakupu biletu (ok. 5 ECS) i jest bardzo łatwe – praktycznie nie wymaga żadnego wysiłku.
Po wizycie na wodospadzie i skorzystaniu z porady miejscowego policjanta podszedłem kawałek do skrzyżowania, obok którego przejeżdżają busy do miasta, przyglądając się w międzyczasie kolejnemu drzewu kakaowca:
Bus przyjechał po ok. 10 minutach a pół godziny później byłem z powrotem w St. George's. Dopiero teraz miałem szansę się przyjrzeć miasteczku, które już na pierwszy rzut oka jest bardzo czyste i kolorowe:
Dosłownie w środku miasta pod wzgórzem, na którym położony jest fort, przechodzi tunel Sendall wybudowany jeszcze za czasów kolonialnych:
Obok niego prowadzą schody, którymi można podejść na szczyt wzgórza i obejrzeć Fort George (a w zasadzie to co z niego pozostało) oraz piękną panoramę, która się z niego roztacza – a następnie zejść na przeciwną stronę miasta – tzn. położoną po drugiej stronie tunelu. Samo wejście na teren fortu jest płatne (standardowe ok. 5 ECS). Fort w najlepszej kondycji nie jest – w zasadzie to prawie ruina. Aktualnie w tym z czego da się tam korzystać znajduje się szkoła policyjna.
Z fortu roztacza się piękna panorama na zatokę położoną po drugiej stronie tunelu Sendall, która nosi nazwę Carenage:
W przeciwnym kierunku z kolei roztaczał się widok na terminal portowy oraz nasz statek:
Warto przejść się brzegiem zatoczki. Można tu zobaczyć miejscowych rybaków, turystyczne katamarany, wielkie jachty oraz urokliwe kolorowe knajpki:
Przy promenadzie przy Carenage stoi również – jak się okazało ufundowany przez Costę pomnik Chrystusa Głebin w podziękowaniu dla mieszkańców Grenady, którzy uratowali wszystkich pasażerów włoskiego statku, który zatonął w okolicy.
Powoli wróciłem na statek – przechodząc przez obowiązkową na Karaibach mini-galerię handlową zintegrowaną z terminalem pasażerskim:
Dodam tylko, że widok ze statku po południu był zupełnie inny niż rano – chociaż chmurki pozostały, mgła znikła a słońce już całkiem nieźle przypiekało:
Podsumowując: Grenada po raz pierwszy zaliczona:-) Kolejna wizyta w tym samym miejscu za nieco ponad tydzień:-)
C.D.N.W ramach przerwy od relacjonowania tego co można zobaczyć w poszczególnych portach kilka słów o statkowym wieczornym życiu:-)
W trakcie rejsu na Costa Magica odbyła się wersja popularnego show "Voice of the …" – tym razem w wersji "Voice of the Sea".
Casting wśród pasażerów był prowadzony podczas kilku wieczornych konkursów karaoke. Trzeba przyznać, że zgłosiło się naprawdę sporo chętnych prezentujących bardzo różny poziom. Eliminacje odbywały się w jednym z barów i cieszyły bardzo dużym powodzeniem.