Zresztą budynki w głębi Pundy są również bardzo malownicze i w większości utrzymane w naprawdę świetnym stanie, np. jedna z uliczek handlowych:
…jeden z urzędów:
…komisariat policji:
…czy w końcu dawny kościół – a obecnie siedziba prokuratury:
Obok mostu królowej Emmy, po stronie Pundy można również zobaczyć Fort Amsterdam będący siedzibą gubernatora i wyspiarskich urzędów:
A to budynki wewnątrz fortu Amsterdam:
Zresztą Fort Amsterdam nie jest jedynym w Willemstad. Po przeciwnej stronie kanału znajduje się z kolei Fort Rif, który po rekonstrukcji zamieniony został w centrum handlowo – gastronomiczne:
Z fortu Rif do miejsca, w którym zacumowany był nasz statek prowadziła promenada historyczna, przy której umieszczono tablice informujące o historii Curacao oraz zamieszkującej wyspę ludności:
Na przykład można się z nich dowiedzieć, że papiamento czyli miejscowy język (mający status jednego z języków urzędowych) powstał w wyniku potrzeby zapewnienia komunikacji pomiędzy pochodzącymi z różnych stron świata kolonizatorami, miejscowymi oraz niewolnikami i zawiera zapożyczenia z wielu języków – m.in. angielskiego, niderlandzkiego, hiszpańskiego, francuskiego oraz licznych dialektów afrykańskich. Na pocieszenie mogę dodać, że praktycznie każdy włada tutaj świetnie językiem angielskim – a do tego niderlandzkim i hiszpańskim. W każdym razie z problemem komunikacyjnym się tutaj nigdzie nie spotkałem.
W parku przy promenadzie można spotkać iguany, które jednak widząc ludzi natychmiast uciekają:
Nie należy się im dziwić – jednym z przysmaków na Curacao (i nie tylko) jest zupa z iguany reklamowana tutaj prawie na każdym szyldzie restauracji. Widocznie iguany są tego świadome i uciekają, żeby nie skończyć w czyimś garnku
:-)
Już po wypłynięciu, wieczór na statku był jak zwykle wypełniony bogatym programem. Na początek przedstawienia w teatrze nowi pasażerowie mieli okazję zapoznać się z szefostwem hotelu:
…a później zaprezentowano niezłe show poświęcone muzyce filmowej:
Dodatkowo z racji tego, że przydała wówczas kolejna dla mnie a dla części pasażerów pierwsza "biała noc", można było skorzystać wieczorem z bogatego baru owocowo-deserowego przy basenie:
…oraz zobaczyć mistrza rzeźby w lodzie w akcji:-)
A tymczasem na horyzoncie Aruba:-)
C.D.N.@korad1 - Generalnie zasada jest taka, że na statku musisz być 30 minut przed planowanym wypłynięciem. Wtedy zaczynają zwijać trapy i całą tymczasową "infrastrukturę", którą rozkłada się na nabrzeżu po przybiciu statku (jakieś stoliki, czasami krzesła/fotele, automaty z napojami itp.). Jeśli statek nocuje w porcie to z moich doświadczeń wynika, że zazwyczaj można na statek wchodzić i wychodzić cały czas (również w nocy). Piszę "zazwyczaj" ponieważ z tego co pamiętam to raz podczas pobytu w Hongkongu było zastrzeżenie, że wejść będzie można do 2 w nocy a potem po 6 rano ale wynikało to z ograniczeń portu a nie statu. W związku z tym lepiej zapytać. Z drugiej strony, jak sobie przypomnę port w La Romanie to zdziwiłbym się jakby tam były jakieś ograniczenia (to typowy port turystyczny). Co do wnoszenia napojów na statek to alkohol z reguły jest wyłapywany i zabierany do depozytu (zwracany jest wieczorem ostatniego dnia do kabiny). Aczkolwiek mi na Martynice nie wyłapali rumu - to jednak raczej wyjątek niż reguła. Jeśli chodzi o inne napoje to na statkach Costy teoretycznie nie można ich wnosić a w praktyce nikt z tego nie robi problemu (ale już na NCL jest to bardzo rygorystycznie przestrzegane). Czasami mi się tylko zdarzyło, że sprawdzano czy butelka jest oryginalnie zamknięta - zapewne po to, aby ograniczyć "szmuglowanie" alkoholu pod płaszczykiem coli
:-)
A tak w ogóle to Pacifica to bardzo ładny statek:-)
@metia - jasne, że możesz:-) podobne oznaczenia przystanków są na Arubie. Na Bonaire nie zwróciłem uwagi (byłem na wycieczce) ale zapewne tak samo - o ile funkcjonuje tam jakaś komunikacja publiczna inna niż autobusy szkolne bo wyspa jest nieduża podobnie jak liczba jej mieszkańców.Aruba to druga z wysp ABC (Aruba, Curacao, Bonaire), które odwiedziliśmy w trakcie rejsu. Położna jest jeszcze bliżej wybrzeży Wenezueli niż odwiedzane poprzedniego dnia Curacao. Teoretycznie jest to (podobnie jak Curacao) terytorium zależne Holandii o specjalnym statusie, w praktyce (w pewnym uproszczeniu) zwierzchnictwo Holandii ma charakter tytularny i można mówić o Arubie jak o prawie niepodległym państwie. Aruba nie jest jednak częścią Unii Europejskiej. W odróżnieniu od terytoriów zamorskich Francji na Karaibach – Gwadelupy czy Martyniki, obowiązującą walutą nie jest tutaj w każdym razie euro a dzwoniąc do Europy trzeba być przygotowanym na bardzo wysokie opłaty roamingowe.
W stolicy Aruby – Oranjestad (niektórzy miejscowi upraszczali tę nazwę do "orange" przywitała nas porządna ulewa. Biorąc pod uwagę, że ta wyspa jest już dość sucha, było to coś mocno nietypowego – nawet miejscowi mówili później, że o tej porze roku intensywne opady zdarzają się relatywnie rzadko.
Ze względu na ulewę w pierwszej kolejności skierowałem swoje kroki na farmę aloesu, która jest jednocześnie plantacją, fabryką jak również muzeum poświęconym historii tradycji aloesowej na Arubie.
Po drodze miałem okazję obserwować dorodne kaktusy, które miejscami sprawiały większe wrażenie niż nawet te z Curacao:
Wizytę na plantacji aloesu mogę spokojnie polecić każdemu. Aktualnie na wyspie pozostała już tylko jedna czynna plantacja – na obrzeżach Oranjestad; kiedyś było ich na niej dużo więcej. Tak w ogóle, co ciekawe, aloes nie pochodzi w ogóle z Aruby. Został tutaj sprowadzony przez kolonizatorów, gdy stwierdzono że znajdzie tutaj idealne warunki do uprawy. W ten sposób zapewniono wykorzystanie również dużych zasobów dostępnych tutaj wówczas pracowników. Przez bardzo długi okres czasu Aruba była zresztą największym producentem wyrobów z aloesu na świecie.
Sama plantacja aloesu wygląda niepozornie:
Bezpośrednio obok plantacji znajduje się główny budynek fabryki, w której zlokalizowane jest również muzeum:
Sam wstęp do muzeum, w tym oprowadzenie przez przewodnika, jest bezpłatne – wynika to zapewne z faktu, że stanowi pewnego rodzaju formę promocji aloesu jako takiego a także produktów zakładu, które można nabyć w przyzakładowym sklepiku jak również (o czym przekonałem się później) w wielu miejscach na Arubie.
Pierwsza część prezentacji odbywa się przy stanowisku bezpośrednio obok rządków z aloesem, gdzie przewodnik zaopatrzony w niezbędny warsztat wprowadził nas w świat tej dziwnej rośliny:
Aloes – znany również jako lilia pustyni czy kwiat nieśmiertelności to roślina żyjąca nawet 30 lat, nie wymagająca zbyt dużej ilości wody (a nawet jej nie lubiąca – zbyt mocno podlewana obumiera). Jeśli chodzi o same warunki uprawy nie jest ani wymagający ani pracochłonny – inaczej niż w przetwórstwie. Historycznie, sok z aloesu (oraz proszek powstający z odparowania tego soku) był jednym z pierwszych znanych silnych środków przeczyszczających, którego znaczenie jednak radykalnie spadło w momencie wprowadzenia dużo tańszych środków syntetycznych. Drugim zastosowaniem (i obecnie dominującym) aloesu jest produkcja wszelkiego rodzaju środków do pielęgnacji skóry na bazie miąższu aloesu - powstają z niego m.in. kosmetyki, w tym mydła, maści czy olejki.
Źródłem tego co interesuje człowieka jest liść aloesu, który w przekroju wygląda następująco:
Oddzielenie miąższu od łodygi nawet dzisiaj odbywa się ręcznie i jest to zdecydowanie najbardziej pracochłonna część procesu produkcyjnego. Jak powiedział przewodnik, ze względu na różne kształty oraz rozmiary liścia oraz grubość skórki chroniącej miąższ najdokładniej robi się to ręcznie – wynika to stąd, że środek przeczyszczający zlokalizowany jest wyłącznie bezpośrednio przy zewnętrznej ściance liścia i przy wyodrębnianiu miąższu należy to zrobić dokładnie. Po tym wstępie jednym sprawnym cięciem noża pokazał nam jak się to robi:
Sam miąższ może być również spożywany i jako "przekąska" jest podobno popularny wśród miejscowych (podobno ma charakter orzeźwiający) – jednak w takim przypadku zaleca się jego moczenie przez 15-20 minut w wodzie, aby mieć pewność, że ewentualne pozostałości substancji przeczyszczającej przejdą do wody – a następnie należy sam miąższ jeszcze przepłukać:
Niestety przewodnikowi nie udało się znaleźć chętnych do degustacji:-)
Na dolnym piętrze budynku zlokalizowany jest sklep, pomieszczenie muzeum prezentujące kilka historycznych urządzeń oraz narzędzi a także tablice informacyjne nt. historii uprawy aloesu oraz jego właściwości. W tej części jest zlokalizowana również mała sala, w której wyświetlany jest film na temat przetwórstwa aloesu. Również na parterze znajdują są niedostępne dla zwiedzających pomieszczenia produkcyjne.
To, że pomieszczenia produkcyjne nie są dostępne dla zwiedzających nie oznacza, że nie można ich zobaczyć – do tego służy antresola, której ściany są przeszklone dając możliwość podejrzenia z góry jak wygląda produkcja kosmetyków z aloesu:
W innym pomieszczeniu odbywa się konfekcjonowanie i pakowanie:
W jeszcze innym produkcja mydła:
…czy też jego cięcie na kostki:
Cała wizyta na plantacji zajęła mi nieco ponad godzinę.
Warto przy tym wiedzieć, że o tym jakie znaczenie miał aloes w historii Aruby świadczy fakt, że trafił on do herbu Aruby.
Wracając do miasta minąłem ostatnią zachowaną na Arubie suszarnię wapienną, która kiedyś służyła do wypalania cegieł:
…i dotarłem do malowniczego centrum Oranjestad, które wyglądem przypomina (może poza kaktusami i palmami) typowe europejskie miasto. Swojego rodzaju atrakcją jest darmowy tramwaj turystyczny łączący port i główny dworzec autobusowy z centrum miasta i przejeżdżający obok głównych ulic handlowych:
Wspomnieć bowiem wypada, że Aruba ze względu na niskie podatki przez wielu uważana jest za raj zakupowy, w którym można spotkać praktycznie wszystkie znane marki. Sklepy zlokalizowane są przy jednej z ulic handlowych oraz w domach towarowych, których wygląd sam z siebie przyciąga wzrok:
Zresztą nawiązań do czasów kolonialnych jeśli chodzi o architekturę jest dużo więcej – tyle, że z tego co można przeczytać wynika, że większość z nich czasów kolonialnych nie pamięta – to tylko współczesne stylizacje:
Z kolei nadmorska część Oranjestad to część hazardowa, z pewną dawką kiczu w stylu Las Vegas:
W centrum Oranjestad można również zwiedzić muzeum Aruby zlokalizowane w wieży będącej jednocześnie punktem obserwacyjnym:
…oraz zobaczyć liczne iguany w położonym obok parku Wilhelminy:
Ale Aruba jest znana przede wszystkim (i zasłużenie) z plaż. O nich oraz położonych w pobliżu nich nietypowych atrakcjach turystycznych napiszę w kolejnej części.
C.D.N.Na Arubie jest świetnie rozwinięta komunikacja autobusowa – chyba najlepiej ze wszystkich odwiedzonych w trakcie tego rejsu wysp. Sieć autobusów nosi nazwę Arubus i działa naprawdę niezwykle sprawnie.
Dworzec autobusowy położony jest praktycznie naprzeciwko portu i obsługuje szereg linii funkcjonujących według rozkładów wywieszonych na poszczególnych peronach (a także dostępnych w internecie). Kluczowe z punktu widzenia zainteresowanych plażami połączenia do tzw. strefy hotelowej obsługiwanej przez linie 10, 10A oraz 10B kursują co chwilę – praktycznie co ok. 15 minut.
Sam dworzec wygląda następująco:
Bilety mają postać kart zbliżeniowych, kupuje się je w kiosku obok dworca. Bilet w dwie strony kosztuje 5 USD, bilet całodzienny na wszystkie linie 10 USD.
Praktycznie zaraz po moim po przyjściu na dworzec podjechał wspomniany autobus nr 10, którym udałem się w stronę strefy hotelowej i po ok. 10-15 minutach wysiadłem w okolicy farmy motyli. Jest to interesujące i trochę nietypowe miejsce zlokalizowane w niewielkiej odległości od jednej z bardziej popularnych plaż na Arubie – Palm Beach.
Sama farma motyli z oczywistych względów jest ogrodzona gęstą siatką. Zajmuje ona relatywnie niewielką, ładnie zaaranżowaną przestrzeń, w której wydzielono zarówno strefy silnie nasłonecznione jak również mocno zacienione, w których można obejrzeć kilkadziesiąt gatunków motyli:
:-) Co do kabiny to zwykła kabina wewnętrzna - najmniejsza z dostępnych na statku
:-) Tylko wstawka typu owoce czy szampan są niestandardowe - dostaję je za status.
Cieszę się, że jest kolejna relacja
:) Bardzo lubię Twój styl pisania: uporządkowany, konkretny, z dużą ilością informacji, ale jednocześnie nie przytłaczający. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy!
Rewelacja ten spacer w powietrzu.Pytanko, tak chodzisz po tych lasach, upaprany w błocie... nie ma tam jakiś węży lub innych zwierzątek, które mogą ci zrobić krzywdę ?
;)
Węży ani innych groźnych gadów na Gwadelupie ani Martynice nie ma. Przynajmniej teoretycznie. Również teoretycznie podobno można tam spotkać ptasznika (pająka) ale rzadko się to zdarza. Trzeba uważać jedynie na jakieś parzące żabki (wystarczy ich nie dotykać)
:-)Z tego co pamiętam to najgorzej jest na St.Lucii, gdzie kolonizatorzy nazwozili różnych zwierzaków obcych dla tego ekosystemu i ze skutkami mieszkańcy walczą tam do dzisiaj. Mają tam np. boa dusiciela i kilka jadowitych węży wiec w lesie trzeba uważać-chociaż z tego co mówiła przewodniczka boa nie zaczepiany nie zaatakuje człowieka. Nie widziałem ani jednego ani tym bardziej nie sprawdzałem:-)
Hej,Świetne relacje ( szczególnie ta z Włoch do Dubaju)!My startujemy 12 marca'18 z La Romana ( Costa Pacifica - 7 dni w tym Gwadelupa i Martynika)1. Jak wygląda kwestia wchodzenia /wychodzeni z statku, czy można np. poimprezować w La Romana i wrócić o 3 nad ranem na statek czy może są jakieś nie przekraczalne godziny powrotu? 2. Słyszałem że alkoholu nie można wnosić ( ew. trzeba oddać w depozyt), ale czy można wnosić napoje np. coca-cola, woda mineralna, albo jakieś lokalne napoje z np.kokosa czy też nie można?
Zobaczyć na drugim końcu świata słowo "bushalte" - dla mnie jako niderlandysty bezcenne. Mogę pokazać przy okazji studentom? Jak im mówię, że na wyspach ABC mówią w języku, który studiują, to nie zawsze mi na słowo wierzą
;)
@korad1 - Generalnie zasada jest taka, że na statku musisz być 30 minut przed planowanym wypłynięciem. Wtedy zaczynają zwijać trapy i całą tymczasową "infrastrukturę", którą rozkłada się na nabrzeżu po przybiciu statku (jakieś stoliki, czasami krzesła/fotele, automaty z napojami itp.). Jeśli statek nocuje w porcie to z moich doświadczeń wynika, że zazwyczaj można na statek wchodzić i wychodzić cały czas (również w nocy). Piszę "zazwyczaj" ponieważ z tego co pamiętam to raz podczas pobytu w Hongkongu było zastrzeżenie, że wejść będzie można do 2 w nocy a potem po 6 rano ale wynikało to z ograniczeń portu a nie statu. W związku z tym lepiej zapytać. Z drugiej strony, jak sobie przypomnę port w La Romanie to zdziwiłbym się jakby tam były jakieś ograniczenia (to typowy port turystyczny). Co do wnoszenia napojów na statek to alkohol z reguły jest wyłapywany i zabierany do depozytu (zwracany jest wieczorem ostatniego dnia do kabiny). Aczkolwiek mi na Martynice nie wyłapali rumu - to jednak raczej wyjątek niż reguła. Jeśli chodzi o inne napoje to na statkach Costy teoretycznie nie można ich wnosić a w praktyce nikt z tego nie robi problemu (ale już na NCL jest to bardzo rygorystycznie przestrzegane). Czasami mi się tylko zdarzyło, że sprawdzano czy butelka jest oryginalnie zamknięta - zapewne po to, aby ograniczyć "szmuglowanie" alkoholu pod płaszczykiem coli
:-) A tak w ogóle to Pacifica to bardzo ładny statek:-) @metia - jasne, że możesz:-) podobne oznaczenia przystanków są na Arubie. Na Bonaire nie zwróciłem uwagi (byłem na wycieczce) ale zapewne tak samo - o ile funkcjonuje tam jakaś komunikacja publiczna inna niż autobusy szkolne bo wyspa jest nieduża podobnie jak liczba jej mieszkańców.
Drzewo, o którym pisałeś, to chyba divi divi, popularne na całym ABC, Charakterystyczne dla niego jest dość miękkie drewno - zmiękczają je wytwarzane przez drzewo taniny. Taniny pozyskuje się na eksport jako substancję do garbowania skór. A ponieważ drewno jest miękkie, to całe drzewo bardzo łatwo poddaje się wszelkim wpływom warunków pogodowych, zwłaszcza wiatru. Dlatego divi divi rośnie "na jedną stronę"
:)
No i zagadka rozwiązana:-) Mój dociekliwy kolega rozpoznał w tych muszlach ślimaka o nazwie skrzydelnik wielki. Więcej szczegółów na jego temat jest tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Skrzydelnik_wielkiCo ciekawe, umowy międzynarodowe uznały ten gatunek za zagrożony wyginięciem (co jak widać nie przeszkadza w jego odłowach na Gwadelupie) oraz zabroniły wywozu produktów wytwarzanych z tych zwierząt. Jak rozumiem, zakaz ten obejmuje również muszle - jeśli faktycznie tak jest, to turystów, którzy za kilka euro kupili je od sprzedawcy (i poradzili sobie z fetorem, o którym pisałem wcześniej), może czekać spora niespodzianka jeśli się załapią na jakąś kontrolę celną - o ile nie wyjdzie to już przy standardowym skanowaniu bagażu. Muszla jest na tyle duża, że trudno ją schować lub przeoczyć...
Oj, znam ja tego gościa dobrze... Co by się nie powtarzać, odsyłam tu morskie-pamiatki-co-wolno-przywiezc-do-polski,135,108744?start=20#p901936Jak zwykle w Twoim wypadku, ciekawie zrelacjonowany i najwyraźniej udany rejs, choć większość z tych wysp zasługuje na poświęcenie im zdecydowanie więcej czasu. Na Curacao, Bonaire, czy Tobago spędziliśmy po 2 tygodnie i to były jedne z naszych najlepszych "wczasów". Choć taką Martynikę, Gwadelupę, Grenadę, czy Dominikę potraktowaliśmy trochę po łebkach, pływając między nimi na Chopinie. Jest w tym rejonie taka jedna maleńka Mayreau. Aż się łza w oku kręci na jej - znaczy tej wyspy - wspomnienie.Teraz, gdy USD słabnie, może warto zaplanować wizytę po latach...Wysłane z mojego P9 przy użyciu Tapatalka
@tropikey - no to widzę, że przygody ze skrzydelnikiem (a raczej jego muszlą) miałeś dość drastyczne.Swoją drogą te muszle cieszyły się sporym powodzeniem wśród turystów. A przecież miejscowi na pewno wiedzą, że ich nie wolno wywozić w świat a mimo to interesu nie zamykają - jak dla mnie to trochę mało uczciwe.Podobnie jest z koralami - na Bonaire jak wysiedliśmy z autobusu przy plaży i zobaczyli koralowe skarby to też większość osób zaczęła sobie wybierać co piękniejsze okazy (a naprawdę były niesamowite) i dopiero przewodnik sprowadził wszystkich na ziemię informując o zakazie i karach. Niektórzy pewnie i tak coś zabrali, a czy mieli jakieś przygody dalej to trudno powiedzieć.Co do czasu na wyspach to oczywiście masz rację ale taka uroda rejsu. Ja sobie wcześniej robię jakieś rozpoznanie co gdzie warto zobaczyć, żeby nie improwizować na miejscu ,ale bardzo często mam problem z wyborem bo chciałoby się znacznie więcej niż czas pozwala. Na przykład na takiej Grenadzie, Gwadelupie czy Martynice mógłbym siedzieć spokojnie po tygodniu a pewnie i dłużej.
Jasne:-)Za rejs zapłaciłem ok. 875 EUR. Do ceny tej trzeba doliczyć obowiązkowe napiwki (10 EUR/dzień czyli 140 EUR za cały rejs).Przelot w obie strony z Warszawy do Pointe-a-Pitre liniami Air France kosztował ok. 2300 zł.Za dwa noclegi na Gwadelupie zapłaciłem 118 EUR.Wycieczki ze statku kosztowały mnie 95 EUR (St.Lucia) oraz 46 EUR (Bonaire).Do tego dochodzą wydatki na napoje w restauracjach i barach na statku (nie są ujęte w cenie, tutaj każdy najlepiej zna swoje potrzeby i możliwości
:-) )Od Costy dostałem OBC do wykorzystania w kwocie 275 EUR - czyli o tyle został pomniejszony mój rachunek za wydatki na statku na koniec rejsu.plus wszystkie wydatki na wyspach (transport lokalny, bilety do jaskiń, ogrodu botanicznego na Martynice, farmy motyli na Arubie itd.) - poszczególne kwoty starałem się podawać na bieżąco przy relacjonowaniu poszczególnych miejsc.
@greg2014 Dzięki za kolejną znakomitą relację! Gdy tylko skończyłem czytać stwierdziłem,że niedopuszczalne jest nie mieć jeszcze zaklepanego żadnego rejsu na ten rok;-) A ponieważ pomysły są, zabieram się szybciej za poszukiwania.A gdyby ktoś po powyższej relacji napalił się na powtórkę z rejsu @greg2014 to proszę:
No dokładnie ta sama trasa, chyba nawet godziny postojów w portach się zgadzają:-)Na początku kwietnia Costa Magica ma z kolei zaplanowany rejs transatlantycki i wraca do Włoch a pod koniec kwietnia płynie na Bałtyk, gdzie przez kilka miesięcy będzie pływała na tygodniowych rejsach ze Sztokholmu.
Witam, Panie Grzegorzu czy mogłabym prosić nazwę tego hoteliku na Gwadelupie który był w okolicy portu ? bedę robiła podobną trasę w tym roku i również potrzebuję noclegu zaraz po przylocie na Gwadelupe
"Panów" proponuję sobie darować:-)Obiekt w booking.com nazywa się "Homestay Nelly". Jest to mieszkanie, którego właścicielka wynajmuje pokoje (dwa) turystom. W czasie mojego pobytu właścicielka "wpadała" do mieszkania w ciągu dnia. Jak dla mnie (biorąc pod uwagę, że tylko tam nocowałem, oba dni w całości praktycznie spędziłem "w terenie") pokój był ok, łazience mówiąc uczciwie przydałby się jakiś remont. Na największy plus lokalizacja obok portu, duży taras i niezwykle pomocna właścicielka, która sprawnie wdrożyła mnie w gwadelupskie klimaty i pomogła w ogarnięciu się gdzie jak dostać. Na minus przede wszystkim łazienka. Cena w porównaniu do innych obiektów w tym czasie w Pointe-a-Pitre na airbnb i booking.com była konkurencyjna. Życzę udanego rejsu:-) Gdybyś miała pytania, pisz śmiało.
Relacja super, zarażeni twoja relacją wczoraj kupiliśmy 7 dniowy rejs na Costa Favolosa star i meta PTP po drodze Day 1 Guadeloupe (Antilles) - 23:00Day 2 ...cruising... - - Day 3 La Romana (Dominican Republic) 08:00 - Day 4 La Romana (Dominican Republic) - 07:00Day 4 Catalina Island (Dominican Republic) 09:00 17:00Day 5 Tortola (British Virgin Islands) 10:00 20:00Day 6 St. Maarten (Antilles) 08:00 17:00Day 7 Martinique (Antilles) 09:00 20:00Day 8 Guadeloupe (Antilles) 08:00 - Start 18 stycznia
:)
Trzymam zatem kciuki:-)Akurat w tej relacji nie ma nic o St. Maarten, La Romanie ani Catalinie - ale informacje o nich znajdziecie w mojej innej relacji z transatlantyku z Savony do Gwadelupy w listopadzie 2018.Z kolei informacje o Costa Favolosa znajdziecie w relacji po fiordach norweskich. W razie czego pytajcie
:-)
Zresztą budynki w głębi Pundy są również bardzo malownicze i w większości utrzymane w naprawdę świetnym stanie, np. jedna z uliczek handlowych:
…jeden z urzędów:
…komisariat policji:
…czy w końcu dawny kościół – a obecnie siedziba prokuratury:
Obok mostu królowej Emmy, po stronie Pundy można również zobaczyć Fort Amsterdam będący siedzibą gubernatora i wyspiarskich urzędów:
A to budynki wewnątrz fortu Amsterdam:
Zresztą Fort Amsterdam nie jest jedynym w Willemstad. Po przeciwnej stronie kanału znajduje się z kolei Fort Rif, który po rekonstrukcji zamieniony został w centrum handlowo – gastronomiczne:
Z fortu Rif do miejsca, w którym zacumowany był nasz statek prowadziła promenada historyczna, przy której umieszczono tablice informujące o historii Curacao oraz zamieszkującej wyspę ludności:
Na przykład można się z nich dowiedzieć, że papiamento czyli miejscowy język (mający status jednego z języków urzędowych) powstał w wyniku potrzeby zapewnienia komunikacji pomiędzy pochodzącymi z różnych stron świata kolonizatorami, miejscowymi oraz niewolnikami i zawiera zapożyczenia z wielu języków – m.in. angielskiego, niderlandzkiego, hiszpańskiego, francuskiego oraz licznych dialektów afrykańskich. Na pocieszenie mogę dodać, że praktycznie każdy włada tutaj świetnie językiem angielskim – a do tego niderlandzkim i hiszpańskim. W każdym razie z problemem komunikacyjnym się tutaj nigdzie nie spotkałem.
W parku przy promenadzie można spotkać iguany, które jednak widząc ludzi natychmiast uciekają:
Nie należy się im dziwić – jednym z przysmaków na Curacao (i nie tylko) jest zupa z iguany reklamowana tutaj prawie na każdym szyldzie restauracji. Widocznie iguany są tego świadome i uciekają, żeby nie skończyć w czyimś garnku :-)
Już po wypłynięciu, wieczór na statku był jak zwykle wypełniony bogatym programem. Na początek przedstawienia w teatrze nowi pasażerowie mieli okazję zapoznać się z szefostwem hotelu:
…a później zaprezentowano niezłe show poświęcone muzyce filmowej:
Dodatkowo z racji tego, że przydała wówczas kolejna dla mnie a dla części pasażerów pierwsza "biała noc", można było skorzystać wieczorem z bogatego baru owocowo-deserowego przy basenie:
…oraz zobaczyć mistrza rzeźby w lodzie w akcji:-)
A tymczasem na horyzoncie Aruba:-)
C.D.N.@korad1 - Generalnie zasada jest taka, że na statku musisz być 30 minut przed planowanym wypłynięciem. Wtedy zaczynają zwijać trapy i całą tymczasową "infrastrukturę", którą rozkłada się na nabrzeżu po przybiciu statku (jakieś stoliki, czasami krzesła/fotele, automaty z napojami itp.). Jeśli statek nocuje w porcie to z moich doświadczeń wynika, że zazwyczaj można na statek wchodzić i wychodzić cały czas (również w nocy). Piszę "zazwyczaj" ponieważ z tego co pamiętam to raz podczas pobytu w Hongkongu było zastrzeżenie, że wejść będzie można do 2 w nocy a potem po 6 rano ale wynikało to z ograniczeń portu a nie statu. W związku z tym lepiej zapytać. Z drugiej strony, jak sobie przypomnę port w La Romanie to zdziwiłbym się jakby tam były jakieś ograniczenia (to typowy port turystyczny). Co do wnoszenia napojów na statek to alkohol z reguły jest wyłapywany i zabierany do depozytu (zwracany jest wieczorem ostatniego dnia do kabiny). Aczkolwiek mi na Martynice nie wyłapali rumu - to jednak raczej wyjątek niż reguła. Jeśli chodzi o inne napoje to na statkach Costy teoretycznie nie można ich wnosić a w praktyce nikt z tego nie robi problemu (ale już na NCL jest to bardzo rygorystycznie przestrzegane). Czasami mi się tylko zdarzyło, że sprawdzano czy butelka jest oryginalnie zamknięta - zapewne po to, aby ograniczyć "szmuglowanie" alkoholu pod płaszczykiem coli :-)
A tak w ogóle to Pacifica to bardzo ładny statek:-)
@metia - jasne, że możesz:-) podobne oznaczenia przystanków są na Arubie. Na Bonaire nie zwróciłem uwagi (byłem na wycieczce) ale zapewne tak samo - o ile funkcjonuje tam jakaś komunikacja publiczna inna niż autobusy szkolne bo wyspa jest nieduża podobnie jak liczba jej mieszkańców.Aruba to druga z wysp ABC (Aruba, Curacao, Bonaire), które odwiedziliśmy w trakcie rejsu. Położna jest jeszcze bliżej wybrzeży Wenezueli niż odwiedzane poprzedniego dnia Curacao. Teoretycznie jest to (podobnie jak Curacao) terytorium zależne Holandii o specjalnym statusie, w praktyce (w pewnym uproszczeniu) zwierzchnictwo Holandii ma charakter tytularny i można mówić o Arubie jak o prawie niepodległym państwie. Aruba nie jest jednak częścią Unii Europejskiej. W odróżnieniu od terytoriów zamorskich Francji na Karaibach – Gwadelupy czy Martyniki, obowiązującą walutą nie jest tutaj w każdym razie euro a dzwoniąc do Europy trzeba być przygotowanym na bardzo wysokie opłaty roamingowe.
W stolicy Aruby – Oranjestad (niektórzy miejscowi upraszczali tę nazwę do "orange" przywitała nas porządna ulewa. Biorąc pod uwagę, że ta wyspa jest już dość sucha, było to coś mocno nietypowego – nawet miejscowi mówili później, że o tej porze roku intensywne opady zdarzają się relatywnie rzadko.
Ze względu na ulewę w pierwszej kolejności skierowałem swoje kroki na farmę aloesu, która jest jednocześnie plantacją, fabryką jak również muzeum poświęconym historii tradycji aloesowej na Arubie.
Po drodze miałem okazję obserwować dorodne kaktusy, które miejscami sprawiały większe wrażenie niż nawet te z Curacao:
Wizytę na plantacji aloesu mogę spokojnie polecić każdemu. Aktualnie na wyspie pozostała już tylko jedna czynna plantacja – na obrzeżach Oranjestad; kiedyś było ich na niej dużo więcej. Tak w ogóle, co ciekawe, aloes nie pochodzi w ogóle z Aruby. Został tutaj sprowadzony przez kolonizatorów, gdy stwierdzono że znajdzie tutaj idealne warunki do uprawy. W ten sposób zapewniono wykorzystanie również dużych zasobów dostępnych tutaj wówczas pracowników. Przez bardzo długi okres czasu Aruba była zresztą największym producentem wyrobów z aloesu na świecie.
Sama plantacja aloesu wygląda niepozornie:
Bezpośrednio obok plantacji znajduje się główny budynek fabryki, w której zlokalizowane jest również muzeum:
Sam wstęp do muzeum, w tym oprowadzenie przez przewodnika, jest bezpłatne – wynika to zapewne z faktu, że stanowi pewnego rodzaju formę promocji aloesu jako takiego a także produktów zakładu, które można nabyć w przyzakładowym sklepiku jak również (o czym przekonałem się później) w wielu miejscach na Arubie.
Pierwsza część prezentacji odbywa się przy stanowisku bezpośrednio obok rządków z aloesem, gdzie przewodnik zaopatrzony w niezbędny warsztat wprowadził nas w świat tej dziwnej rośliny:
Aloes – znany również jako lilia pustyni czy kwiat nieśmiertelności to roślina żyjąca nawet 30 lat, nie wymagająca zbyt dużej ilości wody (a nawet jej nie lubiąca – zbyt mocno podlewana obumiera). Jeśli chodzi o same warunki uprawy nie jest ani wymagający ani pracochłonny – inaczej niż w przetwórstwie. Historycznie, sok z aloesu (oraz proszek powstający z odparowania tego soku) był jednym z pierwszych znanych silnych środków przeczyszczających, którego znaczenie jednak radykalnie spadło w momencie wprowadzenia dużo tańszych środków syntetycznych. Drugim zastosowaniem (i obecnie dominującym) aloesu jest produkcja wszelkiego rodzaju środków do pielęgnacji skóry na bazie miąższu aloesu - powstają z niego m.in. kosmetyki, w tym mydła, maści czy olejki.
Źródłem tego co interesuje człowieka jest liść aloesu, który w przekroju wygląda następująco:
Oddzielenie miąższu od łodygi nawet dzisiaj odbywa się ręcznie i jest to zdecydowanie najbardziej pracochłonna część procesu produkcyjnego. Jak powiedział przewodnik, ze względu na różne kształty oraz rozmiary liścia oraz grubość skórki chroniącej miąższ najdokładniej robi się to ręcznie – wynika to stąd, że środek przeczyszczający zlokalizowany jest wyłącznie bezpośrednio przy zewnętrznej ściance liścia i przy wyodrębnianiu miąższu należy to zrobić dokładnie. Po tym wstępie jednym sprawnym cięciem noża pokazał nam jak się to robi:
Sam miąższ może być również spożywany i jako "przekąska" jest podobno popularny wśród miejscowych (podobno ma charakter orzeźwiający) – jednak w takim przypadku zaleca się jego moczenie przez 15-20 minut w wodzie, aby mieć pewność, że ewentualne pozostałości substancji przeczyszczającej przejdą do wody – a następnie należy sam miąższ jeszcze przepłukać:
Niestety przewodnikowi nie udało się znaleźć chętnych do degustacji:-)
Na dolnym piętrze budynku zlokalizowany jest sklep, pomieszczenie muzeum prezentujące kilka historycznych urządzeń oraz narzędzi a także tablice informacyjne nt. historii uprawy aloesu oraz jego właściwości. W tej części jest zlokalizowana również mała sala, w której wyświetlany jest film na temat przetwórstwa aloesu. Również na parterze znajdują są niedostępne dla zwiedzających pomieszczenia produkcyjne.
To, że pomieszczenia produkcyjne nie są dostępne dla zwiedzających nie oznacza, że nie można ich zobaczyć – do tego służy antresola, której ściany są przeszklone dając możliwość podejrzenia z góry jak wygląda produkcja kosmetyków z aloesu:
W innym pomieszczeniu odbywa się konfekcjonowanie i pakowanie:
W jeszcze innym produkcja mydła:
…czy też jego cięcie na kostki:
Cała wizyta na plantacji zajęła mi nieco ponad godzinę.
Warto przy tym wiedzieć, że o tym jakie znaczenie miał aloes w historii Aruby świadczy fakt, że trafił on do herbu Aruby.
Wracając do miasta minąłem ostatnią zachowaną na Arubie suszarnię wapienną, która kiedyś służyła do wypalania cegieł:
…i dotarłem do malowniczego centrum Oranjestad, które wyglądem przypomina (może poza kaktusami i palmami) typowe europejskie miasto. Swojego rodzaju atrakcją jest darmowy tramwaj turystyczny łączący port i główny dworzec autobusowy z centrum miasta i przejeżdżający obok głównych ulic handlowych:
Wspomnieć bowiem wypada, że Aruba ze względu na niskie podatki przez wielu uważana jest za raj zakupowy, w którym można spotkać praktycznie wszystkie znane marki. Sklepy zlokalizowane są przy jednej z ulic handlowych oraz w domach towarowych, których wygląd sam z siebie przyciąga wzrok:
Zresztą nawiązań do czasów kolonialnych jeśli chodzi o architekturę jest dużo więcej – tyle, że z tego co można przeczytać wynika, że większość z nich czasów kolonialnych nie pamięta – to tylko współczesne stylizacje:
Z kolei nadmorska część Oranjestad to część hazardowa, z pewną dawką kiczu w stylu Las Vegas:
W centrum Oranjestad można również zwiedzić muzeum Aruby zlokalizowane w wieży będącej jednocześnie punktem obserwacyjnym:
…oraz zobaczyć liczne iguany w położonym obok parku Wilhelminy:
Ale Aruba jest znana przede wszystkim (i zasłużenie) z plaż. O nich oraz położonych w pobliżu nich nietypowych atrakcjach turystycznych napiszę w kolejnej części.
C.D.N.Na Arubie jest świetnie rozwinięta komunikacja autobusowa – chyba najlepiej ze wszystkich odwiedzonych w trakcie tego rejsu wysp. Sieć autobusów nosi nazwę Arubus i działa naprawdę niezwykle sprawnie.
Dworzec autobusowy położony jest praktycznie naprzeciwko portu i obsługuje szereg linii funkcjonujących według rozkładów wywieszonych na poszczególnych peronach (a także dostępnych w internecie). Kluczowe z punktu widzenia zainteresowanych plażami połączenia do tzw. strefy hotelowej obsługiwanej przez linie 10, 10A oraz 10B kursują co chwilę – praktycznie co ok. 15 minut.
Sam dworzec wygląda następująco:
Bilety mają postać kart zbliżeniowych, kupuje się je w kiosku obok dworca. Bilet w dwie strony kosztuje 5 USD, bilet całodzienny na wszystkie linie 10 USD.
Praktycznie zaraz po moim po przyjściu na dworzec podjechał wspomniany autobus nr 10, którym udałem się w stronę strefy hotelowej i po ok. 10-15 minutach wysiadłem w okolicy farmy motyli. Jest to interesujące i trochę nietypowe miejsce zlokalizowane w niewielkiej odległości od jednej z bardziej popularnych plaż na Arubie – Palm Beach.
Sama farma motyli z oczywistych względów jest ogrodzona gęstą siatką. Zajmuje ona relatywnie niewielką, ładnie zaaranżowaną przestrzeń, w której wydzielono zarówno strefy silnie nasłonecznione jak również mocno zacienione, w których można obejrzeć kilkadziesiąt gatunków motyli: