Jesteśmy już prawie u celu. Tym razem faktycznie jedziemy autobusem, bo jest już ciemno i złapanie autostopa do samego centrum graniczyłoby z cudem. Uff, to była długa podróż.
No i wreszcie Lizbona! Z autobusu wysiadamy bardzo blisko centrum, zaraz obok Parque Eduardo VII. Jesteśmy okropnie zmęczeni, do tego mnie pobolewa trochę gardło. Niestety nie możemy jeszcze iść spać, gdyż nasz host napisał mi, że wychodzi i w domu będzie najwcześniej po północy.
Ruszamy więc w stronę centrum, aby trochę się rozejrzeć dookoła. Jest sobota, mimo późnej pory na ulicach jest mnóstwo ludzi. Idziemy wzdłuż Avenida da Liberdade – jest szeroka na 90m aleja upstrzona podświetlonymi pomnikami, restauracjami oraz drogimi, luksusowymi sklepami.
Uliczna knajpka i nowoczesne Fado w wykonaniu dwóch DJów
Dochodzimy aż do placu Restauradores, gdzie znajduje się między innymi Hard Rock Cafe. Oczywiście nie mogę się oprzeć wejściu do środka.
Z Baixa – dolnego miasta kierujemy się w stronę Bairro Alto, górnego miasta. Miasto tętni życiem. Na jednym z deptaków grupa ciemnoskórych rozstawiła głośniki i zaczęła tańczyć (dość efektownie zresztą). Gdzie indziej znów uliczny czarodziej pokazuje swoje sztuczki.
Idziemy, a raczej wspinamy się dalej. Górne miasto jest nazwane górne nie bez powodu. Trzeba się powspinać aby się tu dostać. Im wyżej tym uliczki są coraz węższe a młodych ludzi coraz więcej. Teraz praktycznie w każdej kamieniczce jest mała knajpka, z której wysypują się ludzie popijając beztrosko drinki na ulicach. Oprócz lokalnych, jest tu mnóstwo studentów z Erasmusa i turystów. Raz po raz podchodzi ciemnoskóry usiłując nam sprzedać kapelusz, okulary bądź inne błyskotki. Co ciekawe, podchodzą też i inni handlarze pytając cicho czy nie mamy aby ochoty na marihuanę czy hasz. Co odważniejsi proponują jeszcze lepsze rzeczy. Jest głośno, brudno, kolorowo i multikulturowo. Nie tylko studenci balują, widać też nie raz i ludzi w okolicach czterdziestki. Miks jest niesamowity.
Wstępujemy na drinka do jednej z knajpek i dzierżąc plastikowe kubki idziemy dalej. Docieramy aż do słynnej lizbońskiej, żółtej kolejki linowej. Tutaj dostaję kolejnego smsa od naszego hosta – nie będzie go w domu wcześniej niż o 3 rano. Przyznam, że z moim co raz bardziej bolącym gardłem źle przyjmuję tę nowinę. Włóczymy się jeszcze trochę po mieście po czym wracamy w stronę Restauradores aby zjeść coś i napić się ciepłej kawy z całodobowym McDonaldzie. Niepewna, czy w ogóle będziemy mieli gdzie spać tej nocy proszę Mateusza, żeby poszukał jakiegoś hostelu. Sama w tym czasie kombinuję co zrobić z tym fantem. Pomocną dłoń wyciąga Klaudia. Mimo, że jest obecnie na drugim końcu świata, bo aż w Tajlandii, to przychodzi mi z pomocą i pisze do swoich znajomych z Lizbony. Wreszcie jednak, o 3 w nocy, nasz host pisze mi, że podjedzie po nas samochodem do centrum. Uff, alarm odwołany.
Naszym hostem okazuje się być dwudziestoparoletni Tiago, nieco roztargniony informatyk. Zabiera nas do swojego mieszkania, gdzie Mateusz jeszcze chwile z nim rozmawia ale ja od razu odpływam w objęcia Morfeusza.
=============================================
Obiecuję, że postaram jutro po południu wrzucić kolejną część ; )@shiver - dziękuję za miłe słowa : ) Już załączam kolejną część! @cypel - masz rację, mój błąd. Zaraz postaram się wyedytować posta @nito82 - zdjęcia owszem, są z telefonu. Na pewno zainwestuję w jakiś aparat, jak tylko pojawią się na to środki. Nie jestem jednak pewna, czy dobrej jakości aparat kosztuje niewiele...
Jako, że poprzedniego dnia poszliśmy spać przed 4 w nocy (3 nowego czasu), budzimy się strasznie późno. Ja niestety mocno zakatarzona. Jednak po wczorajszych nocnych przygodach w Lizbonie sen był nam potrzebny. Tym razem nasz host pozytywnie nas zaskakuje. Tiago serwuje nam bardzo smaczny brunch a następnie proponuje, że zabierze nas na wycieczkę do Sintry.
Sintra jest portugalskim miastem liczącym niecałe 10 tysięcy mieszkańców, pełniącym również funkcje miasta powiatowego. Powiedzenie mówi: „Zobaczyć cały świat, a nie widzieć Sintry, to nic nie zobaczyć”. Docenili ją znani pisarze. Hans Christian Anderson nazwał to miasteczko „najpiękniejszym miejscem w Portugalii”, a Lord Byron tytułował ją „wspaniałym Edenem”. Mówi się, że Sintra należy do najpiękniejszych miejsc w Portugalii, a z uwagi na serię znajdujących się tu zabytków została ona wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Wycieczkę rozpoczynamy od przejścia przez muzeum pomników. Chociaż królują tu klasyczne pomniki, wystarczy wyjść trochę dalej aby zobaczyć wystawę nowoczesnych dzieł.
Trzeba przyznać, że im dalej idziemy tym bardziej urokliwa wydaje mi się Sintra.
zamek jak z bajki
Idąc dalej, dochodzimy aż do zamku z przestronnym parkiem, w którym znajduje się tymczasowa ekspozycja.
Zaczyna robić się późno, więc robimy ostatnie zdjęcia i udajemy się z powrotem do samochodu. W drodze kupujemy jeszcze słynne ciastka z Sintry – Queijadas i Travesseiros. Queijadas to małe serowe ciastko, Travesseiros to chrupiąca „poduszeczka” wypełniona słodkim nadzieniem.
Następnym punktem programu jest Cabo de Roca – najbardziej wysunięty na zachód punkt kontynentalnej Europy. Cabo da Roca dzielą od znajdującego się po drugiej stronie Atlantyku przylądka Henlopen w amerykańskim stanie Delaware 5593 kilometry.
Na obelisku umieszczona jest tablica zawierająca aluzyjny cytat z 3. pieśni eposu Os Lusĭadas portugalskiego poety Luísa de Camões: Aqui, onde a terra se acaba e o mar começa („Gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna”).
Cabo de Roca jest również bardzo nastawione na turystów. My jesteśmy tu prawie o zmroku, co pomaga nam uniknąć tłumów. Jednakże podobno zwykle jest tu mnóstwo ludzi. Przy wyjeździe jest nawet budka, która sprzedaje „certyfikat Cabo de Roca”, który ma zaświadczać, że się tu było. A wszystko to za jedyne kilkanaście euro.
Szybko robi się ciemno, więc Tiago zabiera nas dalej. Jedziemy do pobliskiego miasteczka Cascais, znanego jako portugalskie Saint Tropez. Jest ono jednym z najbogatszych miejscowości w Portugalii. Cascais było miasteczkiem rybackim a ostatniej części XIX wieku i pierwszej części XX wieku stała się znana jako miejsce wypoczynków rodziny królewskiej. Portugalia była neutralna w czasie II wojny światowej i wiele europejskich rodzin królewskich, m.in. włoska, hiszpańska i bułgarska, osiadło w Cascais. Dziś jest to bardzo elegancki kurort nadmorski.
Spacerujemy tu trochę jedząc zakupione w Sintrze ciastka, które okazały się pyszne lecz strasznie słodkie. Tiago śmieje się, że może powinien zacząć wystawiać certyfikat „byłem w Portugalii i wróciłem bez cukrzycy”. Faktycznie, ilość rodzajów ich tradycyjnych ciastek jest niesamowita.
Robi się bardzo późno, więc wracamy do samochodu. Umówiliśmy się, że dzisiaj Tiago zrobi dla nas portugalski obiad a jutro my dla niego polski, więc udajemy się do marketu. Nawet tutaj czekają na nas portugalskie osobliwości – wybór (i ostry zapach, który czuję mimo kataru) ryb jest niesamowity.
Po skończonych zakupach wracamy do domu. My robimy sałatkę grecką, Tiago robi dla nas rybę. Jest nią oczywiście ulubiony, portugalski dorsz, który zostaje osolony i grillowany.
Obiad mija nam w bardzo wesołej atmosferze. Rozmawiamy o kulturach naszych krajów, o tym jak wygląda codzienne życie. Tiago opowiada nam o swoim hobby – Kitesurfingu. Rozmawiamy także o jego przesłodkim kocie, zwanym Fat Cat. Zaczyna dochodzić pierwsza w nocy, więc udajemy się do łóżka aby mieć siłę na jutrzejsze zwiedzanie Lizbony.
Fat CatI ostatnia część relacji : ) ======================================================== PORTUGALIA CZĘŚĆ 4 – ZWIEDZAMY LIZBONĘ
Rano budzę się okrutnie zakatarzona. Wiedząc jednak, że jest to nasz ostatni pełny dzień w Portugalii, ogarniamy się i zabieramy za przygotowanie śniadania. Robimy małą odmianę od portugalskiego śniadania i przygotowujemy dla siebie i dla Tiago zwykłą, europejską jajecznicę.
Wychodzimy z mieszkania razem z naszym hostem i kierujemy się do metra. Po dwóch stacjach musimy się rozejść, gdyż Tiago przesiada się do innej nitki aby udać się do pracy. My wysiadamy na placu Restauradores czyli tam, gdzie byliśmy już wczoraj w nocy. Zwiedzanie rozpoczynamy od pysznej, portugalskiej kawy. Następnie kierujemy się w stronę wybrzeża po drodze mijając między innymi słynny, lizboński tramwaj.
Dochodzimy aż do Praça do Comércio. Jest to plac zwany powszechnie Terreiro do Paço, gdyż kiedyś stał tutaj pałac królewski. Pałac, podobnie jak większość Lizbony, został zniszczony podczas potężnego trzęsienia ziemi 1 listopada 1755 roku. Całe miasto zostało praktycznie zrównane z ziemią, jednakże Portugalczycy pod przewodnictwem markiza de Pombal szybko odbudowali swoją stolicę. Mówi się, że markiz de Pombal na zadane pytanie „I co teraz?”, zwykł odpowiadać „Pochować zmarłych i zatroszczyć się o żywych.” Nakazał ugasić szalejące pożary i pogrzebać ofiary, aby uniknąć epidemii. Obecnie na środku placu stoi pomnik panującego w owym czasie króla Józefa I.
Oprócz pięknego budownictwa, na placu spotykamy tu także całą masę specyficznych ludzi. Począwszy od ulicznego gitarzysty, który swoją grą umila czas przechodniom, przez medytującą kobietę kończąc na dwóch dilerach, którzy nieśmiało podeszli pytając czy aby na pewno nie chcemy trochę haszu. Przyznam, że jeszcze nikt nie proponował mi narkotyków w biały dzień, w centrum miasta, więc jest to zdecydowanie jakaś nowość. Cała reszta to przede wszystkim różnej maści turyści. To również mnie zaskakuje, bo przyznam, że nie spodziewałam się aż tylu turystów pod koniec października.
Naszym kolejnym przystankiem jest Katedra Sé. Jest to katedra wzniesiona została w 1150 roku, na cześć wygnania Maurów z miasta, w miejscu dawnego mauretańskiego meczetu. To tutaj przechowywane są relikwie Św. Wincentego. Legenda głosi, że ciało świętego, który zginął męczeńską śmiercią w Walencji, przypłynęło do brzegów portugalskiej prowincji Algarve w łodzi, eskortowanej przez dwa kruki. Ptaki wróciły potem na miejsce zbrodni, aby wyłupić oczy oprawcom Wincentego. Kruki do dziś są symbolem miasta.
Idziemy dalej, w stronę dzielnicy Alfama. Jest to najstarsza dzielnica Lizbony. Została zbudowana na urwistych skałach, dzięki którym jako jedno z nielicznych miejsc podczas trzęsienia ziemi nie uległa zniszczeniu. Po drodze mijamy kolejnych oryginalnych ulicznych artystów.
Następnie kierujemy się na zamek świętego Jerzego, który widzieliśmy już wcześniej z centrum miasta. Sam zamek wybudowany został przez Maurów w XII wieku. Następnie został rozbudowany przez Portugalczyków. Przez pewien czas pełnił on rolę siedziby władców Portugalii. Trzęsienie ziemi z 1755 roku przyczyniło się do kompletnej degradacji zamku, który popadł w ruinę. W okresie panowania hiszpańskiego twierdza pełniła rolę koszarów oraz więzienia. Dopiero w latach 30 XX wieku zamek odrestaurowano i udostępniono zwiedzającym. Kiedy docieramy na miejsce, okazuje się, że zamek jest wręcz osaczony przez turystów a ponadto wejście jest płatne (5€). Decydujemy się więc na zobaczenie go tylko z zewnątrz.
Uliczni artyści pod murami zamku
Nieturystyczna restauracja dla turystów
Wąskimi uliczkami wracamy w stronę dolnego miasta. Chcemy zobaczyć jeszcze słynny Klasztor Karmelitów.
Klasztor Karmelitów był niegdyś największą świątynią w mieście. Pomimo dużych zniszczeń, odniesionych wskutek trzęsienia ziemi, klasztor do dziś jest jedna z ważniejszych atrakcji w mieście. W XIX wieku w obrębie klasztoru powstała fabryka chemiczna, a aktualnie mieści się tam Muzeum Archeologiczne. My znowu oglądamy go tylko z zewnątrz, zatrzymując się na chwilę aby posłuchać kolejnych ulicznych muzyków.
Robimy sobie spacer przez Cais do Sodre aż do mostu, który łączy Lizbonę z miastami na południu. Jest to dość długi most. Nasz host powiedział nam, że aby przejechać po tym moście samochodem, trzeba uiścić opłatę, ale tylko w jedną stronę. Ci, którzy wyjeżdżają z Lizbony mogą to zrobić za darmo. Po drugiej strony rzeki widać pomnik Jezusa, podobny do tego, który mamy w Świebodzinie
:).
Za mostem łapiemy tramwaj i udajemy się do dzielnicy Belém. Jest tu kilka atrakcji, jakie chcemy zobaczyć. Pierwszą z nich są słynne ciastka Pastéis de Belém. Przepis na nie jest ściśle strzeżoną tajemnicą, którą znają zaledwie trzy osoby. Są to delikatne, kruche ciastka w kształcie babeczek. W środku mają budyniowaty krem.
Przez zmianę czasu. dzień wydaje się być dużo krótszy i kiedy wychodzimy z Pastéis de Belém na dworze zaczyna robić się już ciemno. My jednak idziemy dalej, do klasztoru Hieronimitów. Klasztor zaczęto budować w 1502 roku za króla Manuela I jako podziękowanie za wyprawę Vasco da Gamy do Indii. Klasztor ten wpisał się w historię Unii Europejskiej. 3 grudnia 2007 roku, podczas szczytu Unii Europejskiej, na terenie klasztoru podpisano formalnie tzw. Traktat Reformujący Unię Europejską, odtąd nazywany Traktatem Lizbońskim.
Ostatnimi punktami na naszej liście są Torre de Belém i Padrão dos Descobrimentos, czyli Wieża Betlejemska i Pomnik Odkrywców. Torre de Belém to militarna budowla, pełniąca rolę strażnicy portu od czasów wielkich odkryć geograficznych. Była też punktem orientacyjnym dla wracających do ojczyzny żeglarzy i symbolem morskiej potęgi Portugalii. Pomnik Odkrywców odsłonięty został w 1960 roku, w pięćsetną rocznicę śmierci księcia Henryka Żeglarza. Zbudowany jest z betonu, ma kształt karaweli i 52 metry wysokości. Przedstawia żeglarzy, naukowców i misjonarzy, czyli wielkich odkrywców.
Kierujemy się powoli w stronę mieszkania naszego hosta. Z Belém nie jeździ metro, więc musimy jechać najpierw autobusem, a dopiero później metrem. Dzisiaj jest nasza kolej na robienie obiadu. Chociaż z Polską obcokrajowcom najbardziej kojarzą się pierogi, nie podjęliśmy takiego wyzwania ze względu na pracochłonność tego dania. Postanowiliśmy zrobić placki ziemniaczane, które Portugalczykom są zupełnie nieznane. Mnie zaatakowała gorączka i katar ze wzmożoną siłą, więc Mateusz dzielnie staje na wysokości zadania i wysmaża dużo pysznych placków, które wszyscy potem konsumujemy ze śmietaną i dżemem. Tiago częstuje nas kieliszkiem Porto, także nasz obiad jest prawdziwie Polsko-Portugalski.
Po obiedzie, spędzamy bardzo sympatycznie czas z naszym hostem znowu rozmawiając na wszelakie tematy. Tiago pokazuje nam filmy z Kitesurfingu, a my jemu ze Snowboardingu
:). W Portugalii śnieg raczej się nie zdarza, więc prym wiodą tutaj wszelakie sporty wodne. Zwłaszcza, że ocean jest w miarę ciepły przez cały rok. Wręczamy też naszemu hostowi mały upominek z Polski.
Znowu godzina robi się późna, więc kładziemy się spać.
Rano budzimy się dość późno. Nasz host wychodzi już do pracy, więc żegnamy się z nim. Następnie dość leniwie się pakujemy i sprzątamy po wczorajszym obiedzie. Najwięcej czasu zajmuje nam pożegnanie się z kotem, który jest po prostu fenomenalny.
Wreszcie zbieramy się i idziemy do metra. Chociaż lotnisko jest blisko, jedziemy drogą na około, aby zahaczyć jeszcze o nowoczesną dzielnicę Expo. Mamy raptem 30 minut, więc de facto wybiegamy z metra, rozglądamy się dookoła i wracamy do metra.
Nasz lot znowu jest kombinowany, jednak tym razem mamy dużo mniej czasu na przesiadkę, bo niecałe dwie godziny. Na lizbońskie lotnisko przybywamy na troszkę ponad godzinę przed odlotem, więc jest jeszcze chwila wytchnienia w strefie bezcłowej. Samolot na szczęście startuje o czasie. Lotnisko w Lizbonie usytuowane jest praktycznie w obrębie miasta, więc z samolotu możemy ostatni raz rzucić okiem na miasto.
Do Mediolanu przylatujemy o czasie. Nie ma tu terminala przesiadkowego, więc standardowo musimy odstać swoje w kolejce do kontroli osobistej. Czasu mamy idealnie na tyle, żeby na szybko zjeść małą, włoską pizzerynkę i wsiąść do różowego samolotu, który zabiera nas prosto do Katowic. W Katowicach jest zimno. Musimy odmrażać zaszroniony samochód. Już tęsknię za Portugalią!
Czekam na dalszą część relacji.Myślałem o wypadzie do Porto, ale jak wniknąłem głębiej to doszedłem do wniosku, że poza mostem Eiffel'a i jego okolicami nie jest tam ciekawie.Może się mylę... kto wie
:)
ELBE, mylisz się bardzo, ale to bardzo
:) Dopiero wróciłam z trzeciej podróży do Porto( a tam np. Aveiro, Barcelos, Coimbra, Guimaraes, Espinho...). Każde miejsce wręcz magiczne, a jesli chodzi o foto-wyładowuje się bateria
:) .I już szukałabym następnego, taniego biletu.
@ELBE - Porto jest przede wszystkim strasznie klimatyczne. Moim zdaniem dużo bardziej czuć tutaj portugalski duch niż w ogromnej Lizbonie. No i te małe uliczki, domy obłożone portugalskimi kafelkami... cudeńko!Cieszę się, że moja relacja się podoba : ) Postaram się jak najszybciej wrzucić kolejną część.
kathrine0 napisał:Generalnie, zaskakująco, nie jest tu bardzo drogo. Drożej niż w Polsce, ale dużo taniej niż we Włoszech czy Hiszpanii. Średnie zarobki są podobno też niewiele wyższe niż w Polsce. To prawda, że koszty życia w Portugalii są stosunkowo niskie, ale z tymi średnimi zarobkami niewiele wyższymi niż w Polsce, to trochę przesadziłaś.
;)Wg Eurostatu średnia miesięczna pensja w Portugalii jest o ponad 45% wyższa niż w Polsce (w przeliczeniu na EUR), ale z drugiej strony o prawie 40% niższa niż w sąsiedniej Hiszpanii, stąd ceny portugalskie są też dużo niższe niż hiszpańskie.
Bardzo fajna relacja! Ostatnio zastanawiam się nad jakimś wypadem do Portugalii. Z załączonych zdjęć można wyczuć specyficzny klimat miasta, te piękne kafelki, no i ta księgarnia Livraria Lello & Irmão! No muszę się tam wybrać! Księgarnia marzenie!:)
Wyprawa do Portugalii dopiero mnie czeka - razem z moim narzeczonym planujemy się tam wybrać w marcu, dla każdego z nas będzie to pierwsza podróż w te strony. Powiem tyle - czekam z niecierpliwością na dalszą relację, osłodzi mi gorycz oczekiwania.____________________Ni widu,ni słychu http://naratunekzyciu.bloog.pl/ tylko nasza stronka!
Porto faktycznie jest niesamowite, klimatyczne i jedyne w swoim rodzaju, jednak zdjęcia z tej relacji raczej zniechęcają do odwiedzin...Jeśli ktoś ma potrzebę wewnętrzna dzielenia się wrażeniami z podróży, warto zainwestować w nawet niedrogi aparat. Relacje z dobrymi zdjęciami ogląda i czyta się o niebo lepiej niż te ze zdjęciami z komórek;)
No, właśnie miałam pytać, jakim cudem udało Wam się zrobić zdjęcie wewnątrz Lello i nie dostać ochrzanu albo nie zapłacić kary
;) czekam na dalszą część relacji, ja byłam w Portugalii rok temu, aż łezka się w oku kręci na samo wspomnienie.
dane mi bylo juz nie jeden raz byc w Portugalii ale za kazdym razem gdy czytam i ogladam takie relacje wspomnienia wracaja
:-)i oczywiscie budzi sie pragnienie nowych planow aby tam wrocic
:-)dziekuje za tak ciekawa relacje
Faktycznie szkoda, że zdjęcia nie są najlepszej jakości , mimo wszystko fajnie poczytać o miejscach, w których sie było
:)wcale nie tak dawno
:PPortugalia zdecydowanie zasługuje sa uwagę
:)A te ich ciastka Pasteis de Nata - są cudowne
:)
Jesteśmy już prawie u celu. Tym razem faktycznie jedziemy autobusem, bo jest już ciemno i złapanie autostopa do samego centrum graniczyłoby z cudem. Uff, to była długa podróż.
No i wreszcie Lizbona! Z autobusu wysiadamy bardzo blisko centrum, zaraz obok Parque Eduardo VII. Jesteśmy okropnie zmęczeni, do tego mnie pobolewa trochę gardło. Niestety nie możemy jeszcze iść spać, gdyż nasz host napisał mi, że wychodzi i w domu będzie najwcześniej po północy.
Ruszamy więc w stronę centrum, aby trochę się rozejrzeć dookoła. Jest sobota, mimo późnej pory na ulicach jest mnóstwo ludzi. Idziemy wzdłuż Avenida da Liberdade – jest szeroka na 90m aleja upstrzona podświetlonymi pomnikami, restauracjami oraz drogimi, luksusowymi sklepami.
Uliczna knajpka i nowoczesne Fado w wykonaniu dwóch DJów
Dochodzimy aż do placu Restauradores, gdzie znajduje się między innymi Hard Rock Cafe. Oczywiście nie mogę się oprzeć wejściu do środka.
Z Baixa – dolnego miasta kierujemy się w stronę Bairro Alto, górnego miasta. Miasto tętni życiem. Na jednym z deptaków grupa ciemnoskórych rozstawiła głośniki i zaczęła tańczyć (dość efektownie zresztą). Gdzie indziej znów uliczny czarodziej pokazuje swoje sztuczki.
Idziemy, a raczej wspinamy się dalej. Górne miasto jest nazwane górne nie bez powodu. Trzeba się powspinać aby się tu dostać. Im wyżej tym uliczki są coraz węższe a młodych ludzi coraz więcej. Teraz praktycznie w każdej kamieniczce jest mała knajpka, z której wysypują się ludzie popijając beztrosko drinki na ulicach. Oprócz lokalnych, jest tu mnóstwo studentów z Erasmusa i turystów. Raz po raz podchodzi ciemnoskóry usiłując nam sprzedać kapelusz, okulary bądź inne błyskotki. Co ciekawe, podchodzą też i inni handlarze pytając cicho czy nie mamy aby ochoty na marihuanę czy hasz. Co odważniejsi proponują jeszcze lepsze rzeczy. Jest głośno, brudno, kolorowo i multikulturowo. Nie tylko studenci balują, widać też nie raz i ludzi w okolicach czterdziestki. Miks jest niesamowity.
Wstępujemy na drinka do jednej z knajpek i dzierżąc plastikowe kubki idziemy dalej. Docieramy aż do słynnej lizbońskiej, żółtej kolejki linowej. Tutaj dostaję kolejnego smsa od naszego hosta – nie będzie go w domu wcześniej niż o 3 rano. Przyznam, że z moim co raz bardziej bolącym gardłem źle przyjmuję tę nowinę. Włóczymy się jeszcze trochę po mieście po czym wracamy w stronę Restauradores aby zjeść coś i napić się ciepłej kawy z całodobowym McDonaldzie. Niepewna, czy w ogóle będziemy mieli gdzie spać tej nocy proszę Mateusza, żeby poszukał jakiegoś hostelu. Sama w tym czasie kombinuję co zrobić z tym fantem. Pomocną dłoń wyciąga Klaudia. Mimo, że jest obecnie na drugim końcu świata, bo aż w Tajlandii, to przychodzi mi z pomocą i pisze do swoich znajomych z Lizbony. Wreszcie jednak, o 3 w nocy, nasz host pisze mi, że podjedzie po nas samochodem do centrum. Uff, alarm odwołany.
Naszym hostem okazuje się być dwudziestoparoletni Tiago, nieco roztargniony informatyk. Zabiera nas do swojego mieszkania, gdzie Mateusz jeszcze chwile z nim rozmawia ale ja od razu odpływam w objęcia Morfeusza.
=============================================
Obiecuję, że postaram jutro po południu wrzucić kolejną część ; )@shiver - dziękuję za miłe słowa : ) Już załączam kolejną część!
@cypel - masz rację, mój błąd. Zaraz postaram się wyedytować posta
@nito82 - zdjęcia owszem, są z telefonu. Na pewno zainwestuję w jakiś aparat, jak tylko pojawią się na to środki. Nie jestem jednak pewna, czy dobrej jakości aparat kosztuje niewiele...
======================================================
Jako, że poprzedniego dnia poszliśmy spać przed 4 w nocy (3 nowego czasu), budzimy się strasznie późno. Ja niestety mocno zakatarzona. Jednak po wczorajszych nocnych przygodach w Lizbonie sen był nam potrzebny. Tym razem nasz host pozytywnie nas zaskakuje. Tiago serwuje nam bardzo smaczny brunch a następnie proponuje, że zabierze nas na wycieczkę do Sintry.
Sintra jest portugalskim miastem liczącym niecałe 10 tysięcy mieszkańców, pełniącym również funkcje miasta powiatowego. Powiedzenie mówi: „Zobaczyć cały świat, a nie widzieć Sintry, to nic nie zobaczyć”. Docenili ją znani pisarze. Hans Christian Anderson nazwał to miasteczko „najpiękniejszym miejscem w Portugalii”, a Lord Byron tytułował ją „wspaniałym Edenem”. Mówi się, że Sintra należy do najpiękniejszych miejsc w Portugalii, a z uwagi na serię znajdujących się tu zabytków została ona wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Wycieczkę rozpoczynamy od przejścia przez muzeum pomników. Chociaż królują tu klasyczne pomniki, wystarczy wyjść trochę dalej aby zobaczyć wystawę nowoczesnych dzieł.
Trzeba przyznać, że im dalej idziemy tym bardziej urokliwa wydaje mi się Sintra.
zamek jak z bajki
Idąc dalej, dochodzimy aż do zamku z przestronnym parkiem, w którym znajduje się tymczasowa ekspozycja.
Zaczyna robić się późno, więc robimy ostatnie zdjęcia i udajemy się z powrotem do samochodu. W drodze kupujemy jeszcze słynne ciastka z Sintry – Queijadas i Travesseiros. Queijadas to małe serowe ciastko, Travesseiros to chrupiąca „poduszeczka” wypełniona słodkim nadzieniem.
Następnym punktem programu jest Cabo de Roca – najbardziej wysunięty na zachód punkt kontynentalnej Europy. Cabo da Roca dzielą od znajdującego się po drugiej stronie Atlantyku przylądka Henlopen w amerykańskim stanie Delaware 5593 kilometry.
Na obelisku umieszczona jest tablica zawierająca aluzyjny cytat z 3. pieśni eposu Os Lusĭadas portugalskiego poety Luísa de Camões: Aqui, onde a terra se acaba e o mar começa („Gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna”).
Cabo de Roca jest również bardzo nastawione na turystów. My jesteśmy tu prawie o zmroku, co pomaga nam uniknąć tłumów. Jednakże podobno zwykle jest tu mnóstwo ludzi. Przy wyjeździe jest nawet budka, która sprzedaje „certyfikat Cabo de Roca”, który ma zaświadczać, że się tu było. A wszystko to za jedyne kilkanaście euro.
Szybko robi się ciemno, więc Tiago zabiera nas dalej. Jedziemy do pobliskiego miasteczka Cascais, znanego jako portugalskie Saint Tropez. Jest ono jednym z najbogatszych miejscowości w Portugalii. Cascais było miasteczkiem rybackim a ostatniej części XIX wieku i pierwszej części XX wieku stała się znana jako miejsce wypoczynków rodziny królewskiej. Portugalia była neutralna w czasie II wojny światowej i wiele europejskich rodzin królewskich, m.in. włoska, hiszpańska i bułgarska, osiadło w Cascais. Dziś jest to bardzo elegancki kurort nadmorski.
Spacerujemy tu trochę jedząc zakupione w Sintrze ciastka, które okazały się pyszne lecz strasznie słodkie. Tiago śmieje się, że może powinien zacząć wystawiać certyfikat „byłem w Portugalii i wróciłem bez cukrzycy”. Faktycznie, ilość rodzajów ich tradycyjnych ciastek jest niesamowita.
Robi się bardzo późno, więc wracamy do samochodu. Umówiliśmy się, że dzisiaj Tiago zrobi dla nas portugalski obiad a jutro my dla niego polski, więc udajemy się do marketu. Nawet tutaj czekają na nas portugalskie osobliwości – wybór (i ostry zapach, który czuję mimo kataru) ryb jest niesamowity.
Po skończonych zakupach wracamy do domu. My robimy sałatkę grecką, Tiago robi dla nas rybę. Jest nią oczywiście ulubiony, portugalski dorsz, który zostaje osolony i grillowany.
Obiad mija nam w bardzo wesołej atmosferze. Rozmawiamy o kulturach naszych krajów, o tym jak wygląda codzienne życie. Tiago opowiada nam o swoim hobby – Kitesurfingu. Rozmawiamy także o jego przesłodkim kocie, zwanym Fat Cat. Zaczyna dochodzić pierwsza w nocy, więc udajemy się do łóżka aby mieć siłę na jutrzejsze zwiedzanie Lizbony.
========================================================
PORTUGALIA CZĘŚĆ 4 – ZWIEDZAMY LIZBONĘ
Rano budzę się okrutnie zakatarzona. Wiedząc jednak, że jest to nasz ostatni pełny dzień w Portugalii, ogarniamy się i zabieramy za przygotowanie śniadania. Robimy małą odmianę od portugalskiego śniadania i przygotowujemy dla siebie i dla Tiago zwykłą, europejską jajecznicę.
Wychodzimy z mieszkania razem z naszym hostem i kierujemy się do metra. Po dwóch stacjach musimy się rozejść, gdyż Tiago przesiada się do innej nitki aby udać się do pracy. My wysiadamy na placu Restauradores czyli tam, gdzie byliśmy już wczoraj w nocy. Zwiedzanie rozpoczynamy od pysznej, portugalskiej kawy. Następnie kierujemy się w stronę wybrzeża po drodze mijając między innymi słynny, lizboński tramwaj.
Dochodzimy aż do Praça do Comércio. Jest to plac zwany powszechnie Terreiro do Paço, gdyż kiedyś stał tutaj pałac królewski. Pałac, podobnie jak większość Lizbony, został zniszczony podczas potężnego trzęsienia ziemi 1 listopada 1755 roku. Całe miasto zostało praktycznie zrównane z ziemią, jednakże Portugalczycy pod przewodnictwem markiza de Pombal szybko odbudowali swoją stolicę. Mówi się, że markiz de Pombal na zadane pytanie „I co teraz?”, zwykł odpowiadać „Pochować zmarłych i zatroszczyć się o żywych.” Nakazał ugasić szalejące pożary i pogrzebać ofiary, aby uniknąć epidemii. Obecnie na środku placu stoi pomnik panującego w owym czasie króla Józefa I.
Oprócz pięknego budownictwa, na placu spotykamy tu także całą masę specyficznych ludzi. Począwszy od ulicznego gitarzysty, który swoją grą umila czas przechodniom, przez medytującą kobietę kończąc na dwóch dilerach, którzy nieśmiało podeszli pytając czy aby na pewno nie chcemy trochę haszu. Przyznam, że jeszcze nikt nie proponował mi narkotyków w biały dzień, w centrum miasta, więc jest to zdecydowanie jakaś nowość. Cała reszta to przede wszystkim różnej maści turyści. To również mnie zaskakuje, bo przyznam, że nie spodziewałam się aż tylu turystów pod koniec października.
Naszym kolejnym przystankiem jest Katedra Sé. Jest to katedra wzniesiona została w 1150 roku, na cześć wygnania Maurów z miasta, w miejscu dawnego mauretańskiego meczetu. To tutaj przechowywane są relikwie Św. Wincentego. Legenda głosi, że ciało świętego, który zginął męczeńską śmiercią w Walencji, przypłynęło do brzegów portugalskiej prowincji Algarve w łodzi, eskortowanej przez dwa kruki. Ptaki wróciły potem na miejsce zbrodni, aby wyłupić oczy oprawcom Wincentego. Kruki do dziś są symbolem miasta.
Idziemy dalej, w stronę dzielnicy Alfama. Jest to najstarsza dzielnica Lizbony. Została zbudowana na urwistych skałach, dzięki którym jako jedno z nielicznych miejsc podczas trzęsienia ziemi nie uległa zniszczeniu. Po drodze mijamy kolejnych oryginalnych ulicznych artystów.
Następnie kierujemy się na zamek świętego Jerzego, który widzieliśmy już wcześniej z centrum miasta. Sam zamek wybudowany został przez Maurów w XII wieku. Następnie został rozbudowany przez Portugalczyków. Przez pewien czas pełnił on rolę siedziby władców Portugalii. Trzęsienie ziemi z 1755 roku przyczyniło się do kompletnej degradacji zamku, który popadł w ruinę. W okresie panowania hiszpańskiego twierdza pełniła rolę koszarów oraz więzienia. Dopiero w latach 30 XX wieku zamek odrestaurowano i udostępniono zwiedzającym. Kiedy docieramy na miejsce, okazuje się, że zamek jest wręcz osaczony przez turystów a ponadto wejście jest płatne (5€). Decydujemy się więc na zobaczenie go tylko z zewnątrz.
Uliczni artyści pod murami zamku
Nieturystyczna restauracja dla turystów
Wąskimi uliczkami wracamy w stronę dolnego miasta. Chcemy zobaczyć jeszcze słynny Klasztor Karmelitów.
Klasztor Karmelitów był niegdyś największą świątynią w mieście. Pomimo dużych zniszczeń, odniesionych wskutek trzęsienia ziemi, klasztor do dziś jest jedna z ważniejszych atrakcji w mieście. W XIX wieku w obrębie klasztoru powstała fabryka chemiczna, a aktualnie mieści się tam Muzeum Archeologiczne. My znowu oglądamy go tylko z zewnątrz, zatrzymując się na chwilę aby posłuchać kolejnych ulicznych muzyków.
Robimy sobie spacer przez Cais do Sodre aż do mostu, który łączy Lizbonę z miastami na południu. Jest to dość długi most. Nasz host powiedział nam, że aby przejechać po tym moście samochodem, trzeba uiścić opłatę, ale tylko w jedną stronę. Ci, którzy wyjeżdżają z Lizbony mogą to zrobić za darmo. Po drugiej strony rzeki widać pomnik Jezusa, podobny do tego, który mamy w Świebodzinie :).
Za mostem łapiemy tramwaj i udajemy się do dzielnicy Belém. Jest tu kilka atrakcji, jakie chcemy zobaczyć. Pierwszą z nich są słynne ciastka Pastéis de Belém. Przepis na nie jest ściśle strzeżoną tajemnicą, którą znają zaledwie trzy osoby. Są to delikatne, kruche ciastka w kształcie babeczek. W środku mają budyniowaty krem.
Przez zmianę czasu. dzień wydaje się być dużo krótszy i kiedy wychodzimy z Pastéis de Belém na dworze zaczyna robić się już ciemno. My jednak idziemy dalej, do klasztoru Hieronimitów. Klasztor zaczęto budować w 1502 roku za króla Manuela I jako podziękowanie za wyprawę Vasco da Gamy do Indii. Klasztor ten wpisał się w historię Unii Europejskiej. 3 grudnia 2007 roku, podczas szczytu Unii Europejskiej, na terenie klasztoru podpisano formalnie tzw. Traktat Reformujący Unię Europejską, odtąd nazywany Traktatem Lizbońskim.
Ostatnimi punktami na naszej liście są Torre de Belém i Padrão dos Descobrimentos, czyli Wieża Betlejemska i Pomnik Odkrywców. Torre de Belém to militarna budowla, pełniąca rolę strażnicy portu od czasów wielkich odkryć geograficznych. Była też punktem orientacyjnym dla wracających do ojczyzny żeglarzy i symbolem morskiej potęgi Portugalii. Pomnik Odkrywców odsłonięty został w 1960 roku, w pięćsetną rocznicę śmierci księcia Henryka Żeglarza. Zbudowany jest z betonu, ma kształt karaweli i 52 metry wysokości. Przedstawia żeglarzy, naukowców i misjonarzy, czyli wielkich odkrywców.
Kierujemy się powoli w stronę mieszkania naszego hosta. Z Belém nie jeździ metro, więc musimy jechać najpierw autobusem, a dopiero później metrem. Dzisiaj jest nasza kolej na robienie obiadu. Chociaż z Polską obcokrajowcom najbardziej kojarzą się pierogi, nie podjęliśmy takiego wyzwania ze względu na pracochłonność tego dania. Postanowiliśmy zrobić placki ziemniaczane, które Portugalczykom są zupełnie nieznane. Mnie zaatakowała gorączka i katar ze wzmożoną siłą, więc Mateusz dzielnie staje na wysokości zadania i wysmaża dużo pysznych placków, które wszyscy potem konsumujemy ze śmietaną i dżemem. Tiago częstuje nas kieliszkiem Porto, także nasz obiad jest prawdziwie Polsko-Portugalski.
Po obiedzie, spędzamy bardzo sympatycznie czas z naszym hostem znowu rozmawiając na wszelakie tematy. Tiago pokazuje nam filmy z Kitesurfingu, a my jemu ze Snowboardingu :). W Portugalii śnieg raczej się nie zdarza, więc prym wiodą tutaj wszelakie sporty wodne. Zwłaszcza, że ocean jest w miarę ciepły przez cały rok. Wręczamy też naszemu hostowi mały upominek z Polski.
Znowu godzina robi się późna, więc kładziemy się spać.
Rano budzimy się dość późno. Nasz host wychodzi już do pracy, więc żegnamy się z nim. Następnie dość leniwie się pakujemy i sprzątamy po wczorajszym obiedzie. Najwięcej czasu zajmuje nam pożegnanie się z kotem, który jest po prostu fenomenalny.
Wreszcie zbieramy się i idziemy do metra. Chociaż lotnisko jest blisko, jedziemy drogą na około, aby zahaczyć jeszcze o nowoczesną dzielnicę Expo. Mamy raptem 30 minut, więc de facto wybiegamy z metra, rozglądamy się dookoła i wracamy do metra.
Nasz lot znowu jest kombinowany, jednak tym razem mamy dużo mniej czasu na przesiadkę, bo niecałe dwie godziny. Na lizbońskie lotnisko przybywamy na troszkę ponad godzinę przed odlotem, więc jest jeszcze chwila wytchnienia w strefie bezcłowej. Samolot na szczęście startuje o czasie. Lotnisko w Lizbonie usytuowane jest praktycznie w obrębie miasta, więc z samolotu możemy ostatni raz rzucić okiem na miasto.
Do Mediolanu przylatujemy o czasie. Nie ma tu terminala przesiadkowego, więc standardowo musimy odstać swoje w kolejce do kontroli osobistej. Czasu mamy idealnie na tyle, żeby na szybko zjeść małą, włoską pizzerynkę i wsiąść do różowego samolotu, który zabiera nas prosto do Katowic. W Katowicach jest zimno. Musimy odmrażać zaszroniony samochód. Już tęsknię za Portugalią!