Dzień jest jeszcze długi, niby letni, przecież to początek sierpnia 2017. Powinien być upał, ciepła woda, grill, wędka, kąpiele, łódka. Jest niedziela, otwieram oczy, wstaję, szaro, czyżby jeszcze noc, przyzwyczajony do budzika może wstałem za wcześnie, coś jest nie tak? ...odsłaniam okno, deszcz, temperatura 15 stopni, wiatr szarpie gałęzie mojej brzozy, ach, lato, nasze lato. Tak nie może być, tego już za wiele, trzeba pomyśleć o odpoczynku, urlopie, wreszcie wakacjach. Tylko gdzie? Zaczynam trzeźwo myśleć, szybka anliza i olśnienie – gdzieś, gdzie jest ciepło kiedy u nas zima. Może chociaż tak odbijemy sobie to lato?
Zaczynam poszukiwania by odnaleźć inspirację na ten zimowy, wakacyjny nasz wyjazd i tak trafiam na informację o lotach na Antyle Francuskie, cena w styczniu po 1800 zł w obie strony na Martynikę lub Gwadelupę z Warszawy przez Paryż jest całkiem dobra, czas lotów przyzwoity, pogoda tam w styczniu rewelacyjna. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Wreszcie będzie wypoczynek ponad 3 tygodnie! Wylot na Martynikę 4 stycznia powrót z Gwadelupy 26 stycznia. Będzie fajnie, bo musi! I tak to się zaczęło, a jakby tego zimnego wiatru w oczy było mało to po chwili na Karaibach pojawił się jeden z największych huraganów w historii, najpierw Irma, a na dobitkę Maria i tak wiadomości wszystkie donosiły, że pół Karaibów wywiało... Trochę strach 3 tygodnie jeżdżenia, pływania promami między wyspami na własną rękę, żona w stresie... Czy wszystko uda się tam posprzątać? Czy będzie przejezdnie? Czy nie będzie jakiejś epidemii? Czy będzie bezpiecznie? Stwierdziliśmy, że nie ma co ryzykować całkowicie na własną rękę, żeby potem się tylko wymęczyć. Pobędziemy 3 dni na Martynice i popłyniemy statkiem wycieczkowym na dwa tygodnie w rejs – w końcu odpoczynek się należy. Na ostatnie 4 dni zostaniemy na Gwadelupie skąd mamy lot powrotny. Rejs, w cenie nie powodującej duszności, niestety okazuje się wyłącznie z Gwadelupy, tak więc po 3 dniach na Martynice będziemy musieli przetransportować się tam, a że lokalne, zielone linie Air Antilles miały dobrą ofertę to nazajutrz wszystkie potwierdzone loty już mamy. Wszystko zaplanowane, tym razem będzie w luksusie, nie będzie tanich promów między wyspami, transportu autobusem i kilometrowych spacerów z torbami do miejsca na nocleg. Rezerwujemy samochody. Po wszystkich wstępnych planach, rezerwacjach i innych zakupach online pojawiają się wątpliwości, plan jest dobry, tylko czy aby na pewno? …czy zdążymy podczas lotów zmienić lotniska w Paryżu z Orly na Charles de Gaulle'a? Cztery godziny tam i niewiele ponad trzy i pół godziny z powrotem? …po lekturze forumowych opowieści zaczynam mieć wątpliwości.
Czas oczekiwania do wyjazdu się dłuży, zdjęcia i wiadomości po huraganowe pokazują, że decyzja o rezygnacji z częściowej wyprawy na własną rękę wydaje się być słuszna. Zbliża się czas wyjazdu a tu dwa dni przed wylotem orkan w Paryżu, loty opóźnione, odwołane, znów zamieszanie w głowie. Zawsze wszystko było udane, bezproblemowe, czyżby pierwszy wyjazd pechowy? Nie, przecież to będą wakacje! Nadszedł utęskniony 4 stycznia 2018 roku, dzień wylotu, na szczęście pogoda idealna żadnych załamań, mgieł czy opadów, orkan jest już tylko historią a na lotniskach ład i spokój. Na Okęciu musimy być po 5:00 rano, wylot ok 7:00. Szybka odprawa, nadanie bagażu, miejsca nasze i jesteśmy w samolocie. Podróż do Paryża mija szybko, w końcu lecimy na Karaiby. Jednak tuż po wylądowaniu pilot oznajmia, że musimy poczekać na naszą kolejkę do rękawa, i tak mija 30 minut stania bez sensu, a zegar tyka, przesiadka tuż tuż. Jedno minęło, teraz bagaż, a to znów pięćdziesiąt minut zanim udało się go odebrać, a to policja pyta w jakim celu jesteśmy w Paryżu, minęło. Jeszcze tylko voucher na bilet do autobusu, który gratis nas zabierze na drugie lotnisko i jesteśmy w domu, po konsultacji w punkcie informacyjnym lotniska z okienka odprawowego Air France dostajemy voucher, tak więc możemy biec do autobusu. Tam oczywiście tłum, niestety trochę nieładnie trzeba było się wepchnąć, ale cóż my do odlotu mamy ok 2,5 godziny, niektórzy po siedem czy osiem i już są. Udało się, usiedliśmy, jesteśmy w autobusie, …i tu konsternacja - niecała połowa autobusu ludzi wsiadła i kierowca krzyczy, że więcej nie zabiera. Dlaczego, o co chodzi? „Takie mam polecenia“, …i to tyle, co po angielsku powiedział. I zaczęło się wypakowywanie bagażu z luku bo oczywiście 70 osób bagaże wrzuciło a wsiadło 30. O jak dobrze, że się tak wepchnęliśmy. Autobus jedzie sprawnie, nawet szybko, jest duży ruch, ale korków nie ma. I tak po niecałych 50 minutach jesteśmy na Orly, mamy zapas 30 minut do zamknięcia odprawy nadawanego bagażu, spokojnie zdążyliśmy, choć i tu francuski bałagan przy wejściu do samolotu daje się we znaki. Ale co tam - to drobnostki. Blisko 8 godzin lotu mija szybko, to jakiś film, to obiad podali, to chwila snu. Wysiadamy z samolotu, klimatyzacja na lotnisku sprawnie działa, to dobrze przecież jesteśmy w ubraniach zimowych, a tutaj 28 stopni na zewnątrz. Po piętnastu minutach są bagaże, ufff, kolejna przeszkoda pokonana, doleciały. Nie wszyscy mieli to szczęście, chłopak obok czeka, czeka i nic. Zgłasza się do punktu zagubionego bagażu i dosłownie słyszy: "Panie już 17:40 my o 18:00 zamykamy, już nic się nie da dzisiaj zrobić, kup sobie Pan co potrzeba, zwrócimy pieniądze". Dla nas to śmieszne, dla tego chłopaka w zimowych ciuchach, praktycznie bez niczego nie bardzo...
MARTYNIKA
Odbieramy samochód w Avisie, dla mniej wtajemniczonych- uwaga, że trzeba pamiętać o karcie kredytowej (choć można podobno gotówką) i kaucji zwrotnej w wysokości 600 – 700 euro za wynajęcie samochodu. Nam się udało nie zapomnieć. Odebrany samochód to trochę zużyte Polo, ale jest sprawne, całe, tak więc szybko jedziemy do naszego mieszkania. Nieduży hotel Residence Camelia w Pointe du Bout znajduje się po przeciwległej stronie zatoki z widokiem na stolicę Fort-de-France. Dojazd z lotniska w La Lamentin trwa około 30 minut. Już po ciemku docieramy na miejsce, dzięki nawigacji Google Maps i darmowemu internetowi, przecież to Unia Europejska, dojazd odbywa się bez najmniejszych problemów. Hotel pomalowany w żywe karaibskie kolory, duży parking, głośny jazgot karaibskich świerszczy, to pierwszy obraz. Pokój jest trochę zużyty, ale jest lodówka, kuchnia na balkonie, w łazience ciepła woda i prysznic, nic więcej nam tu nie potrzeba.
Zmęczeni szykujemy się spać, ale zaraz, zaraz patrzymy na zegarki, w Polsce 24:00, ale tutaj 7:00 wieczór, no cóż trzeba będzie przywyknąć, ale nie dziś, dziś zasypiamy natychmiast o tak wczesnej godzinie. Noc minęła szybko i wstaliśmy wypoczęci o ...4:00 nad ranem, ciemno, świerszcze pięknie grają. Nic tylko korzystać przez te 3 - 4 dni dopóki się nie przyzwyczailiśmy do zmiany czasu. Tak robiliśmy, wstawaliśmy przed świtem i około godziny 7:00, kiedy robi się widno byliśmy gotowi wyjechać na zwiedzanie. Super! Pusto, nikogo na ulicach, żadnych korków o których wcześniej czytałem, cieplutko, na plażach pusto, wszystko można na spokojnie zobaczyć. Po godzinie 11:00 na ulicach robi się już tłoczno, tak samo na plażach czy w odwiedzanych turystycznych atrakcjach. Polecam przy podróżach ze znaczną zmianą czasu tak robić, planować zwiedzanie od samego rana kiedy jest najprzyjemniej. Na pełny objazd i w miarę pełne zwiedzanie wyspy (Martynika) potrzeba trzech całych dni i samochodu dzięki któremu docieramy w każdy zakątek na krańce Martyniki. Objeżdżamy wyspę wkoło, jedziemy do miasteczka portowego Le Marin, po drodze mijamy śliczny punkt widokowy na wyspę - skałę Rocher du Diamant, w okolicy oglądamy ładne zatoczki, wioski czy plaże. Szczególnie ładna, o tak wczesnej porze, jest Grande Anse des Salines, kiedy prawie nie ma ludzi. Bardzo polecam wybrać się na półwysep La Caravelle z parkiem narodowym i latarnią na czubku, przejechać przez urokliwą wioskę rybacką Tartane, skręcając w każdą dróżkę, gdzie jest znak kierujący na plażę, każda jest inna, to biały piasek, to czarny to woda błękitna, to znów duże fale i surferzy. Na końcu półwyspu, gdzie kończy się droga i jest tylko parking możemy wybrać się na pieszą wędrówkę. Znajdują się bardzo dobrze utrzymane ruiny plantacji trzciny i kakao Château Dubuc, można je zwiedzić za 5 euro za osobę. Jeśli ktoś nie jest pasjonatem to ruiny, choć ciekawe, można pominąć, mniejsze i nie będące płatnym muzeum można znaleźć idąc na ukrytą plażę anse Couleuvre. Koniecznie trzeba zapuścić się w ostępy dziewiczego lasu deszczowego na końcu półwyspu. Bardzo polecam długą pętlę, bo te dźwięki lasu, kraby, las namorzynowy, ptaki które w locie jadły z ręki bagietkę, wielkie liszki, niesamowite jaszczurki i legwany nawet do 1,5 metra długości na pewno zostaną w pamięci. Nam niestety udało się przejść tylko krótką pętlę, która jest tylko małą częścią tej dłuższej. Jeśli tylko macie około cztery godziny czasu to warto zrezygnować z tego czasu na plaży i przejść się, tutaj też można wskoczyć do wody.
Niedaleko półwyspu znajduje się destylarnia Saint-James, nie da się przegapić reklam, warto zajrzeć, bardzo tani rum nawet 3,5 euro za litrową butelkę. Wystarczy dodać sok ananasowy i można delektować się zimnym punchem na plaży czy na balkonie z widokiem na morze Karaibskie. Rum czy punch można także znaleźć na przydrożnych stoiskach czy straganach na bazarkach. Punch już jest zrobiony, świeży, gotowy do wypicia. Przepyszny, słodki ulepek, różnej mocy, z różnymi owocami w środku, od melonów, mango, przez maracuje po ananasy. Niebo w gębie. Jednym z kolejnych i ważnych punktów na Martynice, które powinno się odwiedzić jest ogród botaniczny Jardin de Balata, i nawet jeśli ktoś nie jest fanem roślinności to naprawdę warto, wstęp trzeba opłacić w wysokości 13,5 Euro za osobę, choć nie najniższy to na pewno warty, mnóstwo roślin, drzew, kwiatów. Kolibry i inne ptaki pijące z poidełka przypominającego kwiat to widok niezapomniany.
Warto także wybrać się na koniec wyspy, na koniec drogi do wioski Grand'Riviere, kręta droga przez las deszczowy, a na końcu wulkaniczna plaża z długim, wąskim wodospadem. Z drugiej strony można dojechać do parkingu przed anse couleuvre i dojść do niej pomiędzy ruinami dawnej plantacji, bananowcami i palmami. Bardzo ładna plaża wulkaniczna. Powrót z tej plaży też był niezapomniany, ponieważ drogę powrotną i jedyną zamknięto! Okazało się, że coś się dzieje z mostem, nikt nic po angielsku powiedzieć nie potrafił, z trudem dowiedzieliśmy się, że nie wiadomo kiedy otworzą może za kilka godzin? A my mieliśmy tylko trzy godziny, aby wrócić już na samolot. Na szczęście po 30 minutach drogę otwarty i można było odetchnąć, ale przez chwilę było nerwowo.
Martynika jest ładna, ciepła, drogi w dobrym stanie, kierowcy jeżdżą normalnie, nie ma nerwowości. Co chwila są plantacje trzciny cukrowej, bananów czy uprawy kokosów. Nie jest prawdą jak czytałem, że wyspa jest nudna, nie ma co tam robić i są tylko starzy Francuzi. Ktoś kto to pisał to chyba siedział tylko w Fort-de-France i nie ruszał się na krok spod lotniska. Wyspa ma koloryt, charakter, ciekawych ludzi, rum i o dziwo bardzo ładne dziewczyny. Polecam mieć pełne trzy dni na objechanie całej wyspy i wszystkich jej ukrytych zakątków. Choć jest naprawdę drogo, benzyna 1,5 euro, w sklepach spożywczych ceny 2-3 razy wyższe, najtańszy sklep to Leader Price, wybór nie jest przesadnie bogaty a jakość ma wiele do życzenia. Czas mija szybko 3 dni minęły i 7 stycznia mamy lot Air Antilles na Gwadelupę, gdzie zaokrętujemy się na dwutygodniowy rejs gigantycznym statkiem MSC Fantasia. Oddajemy samochód na szczęście bez żadnych przygód i problemów, tak więc wypożyczalnię Avis mogę wysoko ocenić. Lotnisko jest niewielkie, sprawna obsługa i wsiadamy do malutkiego turbo-śmigłowego samolotu ATR 42-300, wesoło oklejonego w zielone barwy, mieści tylko 50 osób a i tak w 1/3 jest pusty. Lot jest bardzo wygodny, start i lądowanie zdecydowanie delikatniejsze niż przy dużych samolotach i po 35 minutach jesteśmy na miejscu.
Jesteśmy na Gwadelupie, łapiemy niby taksówkę do portu, znaczy się wystarczy stanąć w miejscu dla taksówek i ktoś co chwila podjeżdża, 10 euro za osobę to cena czy to oficjalna taksówka czy ktoś prywatnie sobie dorabia. Piętnaście minut i jesteśmy w porcie. Za ogrodzeniem widzimy jak olbrzymi jest to statek ma ponad 330 metrów długości i 18 pięter wysokości. Niestety jesteśmy za wcześnie a możliwość wejścia na teren portu i na statek mamy dopiero po godzinie 14:00. Zbiera się dużo pasażerów przed portem i zaczynają się wykłócać z ochroną, że chcą już wejść, że dlaczego nie mogą, czemu tak jest - a na bilecie wyraźnie jest że od 14:00. Niektórzy chyba lubią zaczynać wakacje od kłótni. Wreszcie jest 14:00 można przejść przez Pana ochroniarza i zaczyna się odprawa, jest podobna do tej w samolocie, sprawdzane i skanowane są bagaże podręczne, a duży bagaż odbierany od nas i trafia bezpośrednio do kabiny. Po szeregu formalności jesteśmy w kabinie na 13 piętrze. Kabina jest spora ok 20m2, jest łazienka z prysznicem, podwójne wielkie łóżko, i co najważniejsze duży balkon z którego słychać morze i widać wszystko co się dzieje na trasie rejsu. O samym statku, co można powiedzieć, jest naprawdę olbrzymi, luksusowy, wszystko w kamieniu, szkle, metalu, błyszczy się i świeci, ma pokazywać przepych i tak też jest. Jest wielki ma ponad 330 metrów długości, mieści 25 wind, kilkanaście restauracji i barów, kilka basenów, boiska, pełnowymiarową sale teatralną, kasyno i wiele, wiele więcej. Ogromna ilość jedzenia, praktycznie całą dobę, które jest naprawdę dobrej jakości a do tego obsługa na wysokim poziomie. Nic tylko wypoczywać i tak przez dwa tygodnie w tym domu na morzu zamierzamy.
ANTIGUA & BARBUDA
Z Gwadelupy wypływamy wieczorem ok 19:00 do Saint John‘s na Antiguę, program rejsu wygląda w ten sposób, że wypływa się wieczorem, statek płynie całą noc, czasami dłużej, a od samego rana, jest w porcie na planowanej wyspie, cały dzień jest na zwiedzanie wyspy (trzeba sobie zorganizować samemu ten czas lub skorzystać z bardzo drogich wycieczek fakultatywnych ze statku). Tak więc jesteśmy na w Saint John’s stolicy Antigua & Barbuda. Zwiedzamy miasto, które jest jak wszystkie na Karaibach, trochę zaniedbane, trochę brudne, domki w większości drewniane, podniszczone, mimo tego miasto bardzo wesołe, ludzie uśmiechnięci, pełno ich na ulicach. Domki kolorowe od różowego przez czerwień, pomarańcz, żółty na turkusowym i niebieskim kończąc. Tu na Karaibach jak na dłoni widać znaczenie powiedzenia "biednemu zawsze wiatr w oczy", dosłownie, kiedy poskładają te domki z kart, przychodzi następny huragan. Niestety sporo jest też wałęsających się zaniedbanych psów, niestety dużo suk i wszystkie karmiące, szczenne a niektóre chore. Nic nie można poradzić poza podrzuceniem jakiegoś smakołyka, dla radości psiaka. W miastach zabytków jest niewiele, warto poprzyglądać się ludziom, porozmawiać z nimi, na sporej większości wysp językiem urzędowym jest angielski, więc nie powinno być problemu z rozmową. Poznać choć trochę kulturę lokalną. Koniecznym punktem Antigui są plaże, biały piasek, błękitna woda. Na plażę postanowiliśmy przespacerować się przez całe miasto. Spacer był długi i o mało nie skończył się powrotem bez odwiedzenia plaży, na błotnistej drodze pojawiło się sporo psów i nie chcąc ryzykować postanowiliśmy zawrócić. Na szczęście przechodzący chłopak, zaoferował oczywiście nie bezinteresownie swoją pomoc i przeprowadził nas do plaży, można i tak zamiast zaczepiać i chcieć pieniądze. Całe szczęście plaża Runaway Beach przy zatoce Dickenson jest bardzo ładna i pusta. Śliczna turkusowa woda w oddali wysepka, półwysep ze wspaniałym domem. Było na co popatrzeć.
SAINT VINCENT & THE GRENADINES
Następnego ranka docieramy do stolicy Saint Vincent & The Grenadines do Kingstown. Jedna rzecz się rzuca od razu, miasto jest dużo mniej turystyczne niż inne miasta na naszej drodze. Mniej straganów dla turystów, mniej sklepów, mniej ludzi chcących coś wcisnąć. Niestety jest biednie i to widać. Spacer po mieście, do ogrodu botanicznego na wzgórzu, i odwiedzenie kościoła z przedziwną architekturą to żelazne punkty wizyty w tej stolicy. Plaże w większości są wulkaniczne, niewielkie, jednak urokliwe, można tu nawet odwiedzić jedno z miejsc kręcenia filmu Piraci z Karaibów, kiedy to kapitan Jack Sparrow dobija do pomostu na czubku masztu tonącego statku. Po filmie została lekko rozpadająca się scenografia. Jedną ciekawostką jest to, że wszędzie na Karaibach znajdują się bezpłatne toalety. Widać tutaj myślenie w tej kwestii jest lepsze, jeśli nie będzie bezpłatnej toalety to zawsze wszystkie okoliczne krzaki, murki i zakątki będą zabrudzone, tak jak jest to u nas. Każdy kąt w miejscu turystycznym jest zasikany. Tutaj w tej kwestii jest cywilizacja.
DOMINIKANA
Teraz czekał nas dłuższy rejs bo półtoradniowy na Dominikanę, niestety postój tam trwał również niecały jeden dzień w porcie La Romana, co oczywiście jest kroplą w morzu chęci i potrzeb zobaczenia Dominikany. Bo cóż to jest jeden dzień na tak wielki i ładny kraj jakim jest Dominikana. Doszliśmy do wniosku, że jedyne co zwiedzimy to będzie rezerwat wraz z wyspą Saona. Z portu wzięliśmy miejscową taksówkę i w 30 minut za i 15$ od osoby byliśmy na plaży Bayahibe, skąd pływają łódki - taksówki na Saonę. Oczywiście uliczny taksówkarz, znał wodnego i tak zostaliśmy szybko przekazani a zanim się zorientowaliśmy już płynęliśmy. Koszt wodnej taksówki to 70$ za dwie osoby w dwie strony (ok 30 minut w jedną stronę). Łódka nas zawozi na wyspę i potem czeka na nas, aby wrócić po 3-4 godzinach według ustaleń. Oczywiście jest to wyścig motorówek, która weźmie więcej turystów, która szybciej popłynie. Niestety tm razem pogoda nam nie dopisała, podczas płynięcia na Saonę zerwał się silny wiatr i wielka ulewa nas dopadła. Kapitan musiał prawie przystanąć i skierować się do brzegu. Przemokliśmy do suchej nitki. Wszędzie była woda. Kamizelek ratunkowych oczywiście na pokładzie żadnych. Po drodze minęliśmy naturalny basen z dosyć płytką, ciepłą i niesamowicie błękitną wodą. Sama wyspa Saona ładna, otoczona palmami, ciepłą turkusową wodą.
Czego chcieć więcej? ...mniej deszczu. Ptaki w tym pelikany, jaszczurki, a w wodzie wielkie muszle przy samym brzegu, naprawdę można się zrelaksować. Czas minął szybko i pora była wracać, na szczęście w tą stronę już bez przygód pogodowych. Choć dla turystów z Włoch za to pojawił się problem z zachłannym restauratorem, który od naszych współtowarzyszy w łódce chciał pobrać trzy razy opłatę za obiad. Wracając motorówką na plażę spotkaliśmy jeszcze dryfującą inną taksówkę z zepsutym silnikiem. Zabraliśmy rozbitków i już prosto na plażę Bayahibe do naszego ulicznego taksówkarza. W pobliżu portu na bazarku można było kupić ślicznie pomalowane, wystrugane z drewna, flamingi, papugi i inne miejscowe zwierzęta. Bardzo polecam zakup tego jako prezent lub pamiątkę, nigdzie indziej nie spotkaliśmy tak ładnych i kolorowych naturalnych pamiątek.
SAINT KITTS & NEVIS
Po krótkiej chwili spędzonej na Dominikanie nasz statek skierował się w kierunku Basseterre czyli stolicy Saint Christopher (Saint Kitts) & Nevis. Jakie było moje miłe zaskoczenie, gdzie po wielu nieprzychylnych opiniach przeczytanych na forach odnośnie tego miejsca, okazało się, że jest to ich całkowite przeciwieństwo, mała stolica, mnóstwo kolorowych domów całkiem dobrze utrzymanych, sympatyczni ludzie i ...koczkodany przebiegające drogę, biegające po polu golfowym. Podobno jest ich dwa razy więcej niż wszystkich ludzi w tym państwie. Wydaje się tutaj być mniej biednie, ludzie uśmiechnięci. Jest naprawdę klimatycznie, to ktoś gra, to ktoś śpiewa i tańczy. Po obejściu całego miasta, postanowiliśmy wybrać się na jedną z plaż. Po rozmowie z miejscowymi udaliśmy się miejscową taksówką na plaże Cockleshell, która według nich była najładniejsza. Wsiedliśmy do busa z grupą 6 osób i kierowca zabrał nas na plażę, koszt dojazdu z portu to 7 dolarów amerykańskich za osobę w jedną stronę. Dojazd przez wielkie dziury i błoto. Kierowca obiecał, że za 4 godziny po nas przyjedzie i co niektórzy bardziej ufni zapłacili mu za przejazd w dwie strony ...i tyle go widzieliśmy. Wracając z innym kierowcą dowiedzieliśmy się, że był to oficer celny na wyspie i poszedł do pracy. Nic tylko mieć go za kolegę kiedy przyjdzie płacić cło. Sama plaża Cockleshell średnio urodziwa, jednak brak jej urodziwości wynagradzająca widokami na wulkan na wyspie Nevis po drugiej stronie cieśniny pomiędzy tymi państwami. Pod wodą, gdy się zanurzymy można zobaczyć duże langusty i duże ilości rozgwiazd na podwodnych łąkach. W barze za to można wypić dobre zimne miejscowe piwo Carib.
SAINT LUCIA
Następnym naszym przystankiem była Saint Lucia i miasto Castries. Jak tylko dopłynęliśmy do portu od razu udaliśmy się na spacer po okolicy, do miasta i na pobliską plażę Vigie Beach. Językiem urzędowym na Saint Luci jest angielski a ruch drogowy jak na większości byłych koloni lewostronny. Jest to oczywiście dawna kolonia brytyjska. Zaczęliśmy zwiedzanie od portu. Port malutki bardzo łądny, kameralny w zatoczce, wokół palmy i kolorowe domy. Widać że wyspa jest bogatsza, mniej zniszczonych budynków i mniej bardzo biednych ludzi choć i tak jak na nasze polskie warunki jest tam skromnie. Po zwiedzeniu okolicy udaliśmy się przez miasto na plażę Vigie Beach, plaża jak większość ładna, ulokowało się przy niej kilka kameralnych hoteli. Jak wszędzie sporo miejscowych oferujących leżaki czy przyniesienie napoju z baru. Woda w słońcu turkusowa i ciepła. Ludzi niewiele i gdyby tylko nie cmentarz przy samej plaży i małe lotnisko byłoby naprawdę ładnie. Co ciekawe na Karaibach bardzo wiele cmentarzy powstało przy samych ślicznych plażach, blisko wody, blisko kąpielisk. Nikogo to nie odstrasza od pływania przy samym cmentarzu.
BARBADOS
Barbados następny cel naszej podróży to tu wynaleziono, oczywiście przypadkiem jak większość dobrych alkoholi Malibu. To leżący skrawek lądu na oceanie atlantyckim, najbliżej w stronę europy. Statek dobija do portu w Bridgetown. Barbados słynie z pięknych plaż i to postanowiliśmy sprawdzić. Naszym celem zastała Pebbles Beach w zatoce Carlisle. Droga do niej przez miasto wiedzie, wzdłuż małego, starego kameralnego portu gdzie mostkiem przechodzimy na drugą stronę kanału. Wzdłuż brzegu ulokowane ładne, stare kolonialne budynki. Jeszcze kilka chwil i docieramy na niemalże śnieżnobiałą plażę. Piasek jest niczym mąka tak drobny i bardzo, bardzo jasny. Plaża bardzo duża, długa i gdyby nie wielki moloch – hotel Radisson ustawiony w poprzek połowy plaży blokujący przejście, wędrować by nią można długi czas. Plaża ze względu na bliskość stolicy, ilość barów i hoteli jest dosyć oblegana, popołudniem zrobił się na niej tłum, choć i tak jak jedna piąta tego ce we Władysławowie. W naprawdę błękitno-turkusowej wodzie pływają ludzie, o dziwo, konie i każdy możliwy sprzęt wodny. Pojawiają się tu także naganiacze oferujący niedrogie wycieczki snurkowe na podziwianie wraku i możliwych do zobaczenia żółwi. Jednak jest to dosyć marna atrakcja, ponieważ łódź wiezie nas kilkaset metrów dalej ok 50m w głąb morza i to jest to słynne miejsce do snurkowania... My poszliśmy wzdłuż plaży, i tam gdzie można było wejść z brzegu spokojnie popływaliśmy wśród innych, którzy wybrali się na tą „przygodę z żółwiami“.
TRINIDAD I TOBAGO
Tuż po świcie minęliśmy Cieśninę Smoka (Bocas del Dragon), kierując się do portu w Port of Spain stolicy Trinidadu i Tobago. Wyspa Trinidad została oddzielony od Wenezueli kilkaset tysięcy lat temu i jeszcze do niedawna byłą praktycznie zamknięta dla turystów. Jest to państwo całkiem dynamicznie rozwijające się i to widać. Tłumy ludzi na ulicach. Wieżowce i ciągła budowa. W Trinidadzie i Tobago obchodzony jest wielki karnawał, nie jest bardzo znany i dobrze. Cudowne kolorowe stroje, dzieła sztuki, tworzone przez wiele miesięcy. Karnawał jest kolorowy, wesoły i głośny, zdecydowanie przewyższa ten w Rio, tylko nikt nie wypromował go w taki sposób i to jest jego zaleta, autentyczność i prawdziwa sztuka. Port of Spain nie jest bardzo ciekawym miastem, jest duże, dlatego my postanowiliśmy tym razem udać się do tutejszego Emperor Valley ZOO, znajduje się ono na północnym krańcu miasta tuż za parkiem Queen's Park Savannah, olbrzymim płaskim trawiastym placem - parkiem. Po drodze mijamy całe miasto, kolonialne ładnie wyremontowane kamienice dawnych plantatorów. Był to bardzo przyjemny spacer w kierunku ZOO. Samo ZOO usytuowane na zboczu wzgórza, pośród egzotycznej roślinności, egzotycznych zwierząt i ptaków, wiele gatunków zwierząt, ptaków a w środku mały bar gdzie można się napić chłodnego Carib‘a i kupić drobne pamiątki.
GRENADA
Nasz rejs choć dwutygodniowy mijał bardzo, bardzo szybko i właśnie zbliżał się ku końcowi. Przedostatni dzień spędziliśmy w Saint George‘s na Grenadzie. Grenada to była brytyjska kolonia, która bardzo długi czas chroniła się przed huraganami, które ją omijały. Zachowało się tutaj bardzo wiele dobrze zachowanych budowli kolonialnych. Kościołów, budynków i fortów. Wyspa słynie także z przypraw, produkuje się tutaj niezliczone ilości gałki muszkatołowej, pieprzu czy cynamonu. Cała wyspa przesiąknięta jest ich zapachem, od pierwszego kroku czuć ich woń. To właśnie Grenada utkwiła nam w pamięci jako jedna z najciekawszych pośród reszty wysp Karaibskich. Piękne budynki, mili ludzie. Zeszliśmy całą stolicę Saint George‘s by dotrzeć na końcu do plaży Grand Anse. Kolejna plaża z turkusową spokojną wodą i jasnym pisakiem a dokoła palmy. Zadbane małe hotele butikowe, które nie szpecą okolicy. Choć długo to pewnie nie potrwa bo Grenada się rozbudowuje, widać tutaj powstające całe kompleksy nowoczesnych hoteli. Mam tylko nadzieję, że zachowa wciąż ten sam klimat i nie stanie się zwykłym kurortem.
GWADELUPA
Grenada była naszym ostatnim przystankiem w drodze do miejsca zakończenia rejsu. Dopłynęliśmy z powrotem na Gwadelupę i tak nasz rejs zakończył się po 14 dniach i 15 nocach na statku MSC Fantasia. Ostatecznie zeszliśmy na ląd w Point-A-Pitre stolicy Gwadelupy. Gwadelupa podobnie jak Martynika należy do Francji i znajduje się w granicach Unii Europejskiej. Stolica Gwadelupy nie jest zbyt ciekawa a jako, że mieliśmy już na niej przerwę całodniową kiedy pływaliśmy statkiem zdarzyliśmy ją już zwiedzić. Jest dosyć zaniedbanym miastem i jeśli ma się niewiele czasu to mimo wszystko szkoda stracić na nią czas. Jedyne ciekawe miejsce to rynek, na którym sprzedawane są przeróżne warzywa, owoce i inne produkty. Było to także jedyne miejsce na Karaibach gdzie zostaliśmy zaczepiani i nagabywani o pieniądze, bo ktoś biedny, bo ktoś głodny. Z portu dostaliśmy się taksówką za 10 Euro za osobę na lotnisko gdzie mieliśmy zarezerwowany samochód w lokalnej wypożyczalni Jumbo. Ostatecznie mogę szczerze polecić tą wypożyczalnię, obyło się bez jakichkolwiek niespodzianek czy problemów. Szybki odbiór samochodu, zupełnie nowego Citroena C1 i w drogę do naszego miejsca gdzie mieliśmy się zatrzymać, aby te ostatnie cztery dni spędzić wygrzewając się przed zimnym powrotem do polski. Był to hotelik o nazwie Au Domaine Des Bougainvilliers blisko miejscowości Sainte-Rose na Basse-Terre. Dojazd zajął nam około 40 minut i po tym czasie ukazał się nam w malutkiej wsi domek właściciela z pięknie urządzonym ogrodem i kilkoma połączonymi mniejszymi domkami, jeden z nich będzie nasz. W ogrodzie palmy kokosowe, bouganville różnych kolorów, banany, mango i cały szereg innych nieznanych nam drzew i kwiatów. Wkoło nic, cisza, do morza i plaży Amandiers około 500 metrów wioską, plaża ładna wśród drzew jest jednak wietrzna. Rejon ten jest mniej turystyczny bardziej naturalny. W naszym ogrodzie biegają kury z pisklakami, które szybko się u nas zadomawiają i całymi godzinami przesiadują na tarasie w oczekiwaniu na okruchy i kawałki bagietki. Trzeba przyznać, że naprawdę cisza i relaks, kolibry i świerszcze. Jedynie koguty przez pół nocy i od czwartej rano dają głośno znać, że już pora wstawać bo już za 2 godziny świta. Plan na ten ostatni czas mieliśmy taki, że kolejne dwa dni zwiedzamy Basse-Terre, trzeciego dnia odpoczywamy i nicnierobimy a ostatniego dnia w drodze na lotnisko zwiedzamy Grande-Terre, drugą część wyspy. Lot do Paryża mamy o 21:30, tak więc mieliśmy na to sporo czasu. Po Gwadelupie jeździ się przyjemnie, ludzie jeżdżą przyzwoicie, jedynie co pogarsza sytuację to całkiem spore korki.
Następnego dnia wcześnie rano zapakowaliśmy się w nasz samochód i udaliśmy sie na objazd wyspy, poprzez śliczne plaże La Perle i Grande-Anse, poprzez rybackie wioski jak Deshaies, dojechaliśmy do lasu deszczowego do Cascade aux Ecrevisses czyli miejsca skąd można króciutkim spacerem dojść do bardzo fajnego, małego wodospadu. Dalej znajdowało się Maison de la Foret. Okazało się ono ślicznym miejscem na dłuższy spacer. Zatrzymaliśmy się przy punkcie informacyjnym, skąd można wyruszyć na wędrówkę, aby zagłębić się w las deszczowy, posłuchać tych niesamowitych odgłosów jakie w lesie można usłyszeć i zobaczyć naprawdę śliczną deszczową, egzotyczną roślinność. Spacer to jest absolutnie obowiązkowym punktem pobytu na Gwadelupie i szczerze polecam. Kolejnym etapem była chęć zobaczenia plaży i posnurkowania w wodach słynnej plaży Melandure znanej z życia podwodnego i rezerwatu z małą wyspą Ilet Pigeon. Było to największe moje rozczarowanie dotychczas, nie dość, że plaża niezbyt urodziwa to jeszcze pod wodą, mętnie i absolutnie nic ciekawego nie było a podobno zawsze tu są żółwie. I tak objechawszy jedną z dwóch części wyspy, zaglądając w większość wiosek i plaż wróciliśmy na nasz nocleg. Następne dwa dni odpoczywaliśmy, spacerowaliśmy i korzystaliśmy ze świeżego, ciepłego powietrza Karaibów. Tak nadszedł dzień wyjazdu. Całkiem wcześnie rano zapakowani i pożegnani z kurami i z naszym gospodarzem ruszyliśmy na objazd drugiej części wyspy, zmierzając nieuchronnie w stronę lotniska i powrotu do domu. Druga część wyspy czyli Grande-Terre bardzo różni się od pierwszej Basse-Terre w porównaniu z nią jest zdecydowanie bardziej płaska i zagospodarowana rolniczo, jest całe mnóstwo upraw trzciny cukrowej i bananów. Plaże tutaj są z bardziej białym piaskiem i spokojniejszą wodą. Przez to jest tutaj dużo więcej ludzi, hoteli, jest większy ruch i gwar. Jeśli ktoś nastawia się na plażowanie to okolice Sainte-Anne czy Saint-Francois wraz z półwyspem, będą zdecydowanie lepszym wyborem. Warto wybrać się właśnie na koniec półwyspu do Pointe des Chateaux w okolicach Saint-Fracois, aby zobaczyć w oddali wyspę Desirade i okoliczne plaże. Gdyby nie egzotyka i pogoda, przejazd tym półwyspem kojarzyłby się z naszym Helem, wąski pas ziemi i woda po obu jego stronach. Tylko ta pogoda. Warto też pojechać na północni i północno-wschodni kraniec wyspy gdzie potężne i wysokie skały wpadają do morza.
Nastał czas końca tej podróży i nadszedł czas podsumowań. Dwadzieścia dwa dni minęły bardzo szybko, nie było nawet czasu się ponudzić, żeby chociaż chwilę się nam dłużyło. Podsumowując wyjazd zadałem sobie pytanie czy Karaiby mnie tak bardzo urzekły jak innych, czy jest to ten raj na ziemi, czy chciałbym rzucić wszystko i "Zamieszkać na Karaibach". Odpowiadam sobie, że chyba jednak nie choć może jeszcze tu za mało widziałem, za krótko byłem? Może to znak, że trzeba jeszcze kiedyś tu wrócić? Bezdyskusyjnie jest piękna pogoda praktycznie cały rok, która oscyluje w granicach +30 stopni w dzień i + 24 stopni w nocy. Piękne plaże, chociaż nie tak piękne jak te znajdujące się pośród oceanu Indyjskiego. Piękna przyroda, zwierzęta. Ciekawa kultura. Karaiby są warte odwiedzenia, warte zakosztowania tej kultury, tych smaków, poznania przyrody i poczucie tego klimatu. Na pewno zostaną we wspomnieniach, jednak będą to te turystyczne, wycieczkowe wspomnienia, a nie nie marzenie o tym, aby tu zostać i zamieszkać na stałe...
To prawda, super są te pamiątki z Dominikany, sama przywiozłam kolorowego flaminga
:) Saona fajna wyspa, aż ciężko sobie wyobrazić, że gdy została odkryta to nie rosła na niej żadna palma
:) W ogóle Dominikana bardziej podoba mi się do strony morza karaibskiego niż oceanu.
Dzień jest jeszcze długi, niby letni, przecież to początek sierpnia 2017. Powinien być upał, ciepła woda, grill, wędka, kąpiele, łódka. Jest niedziela, otwieram oczy, wstaję, szaro, czyżby jeszcze noc, przyzwyczajony do budzika może wstałem za wcześnie, coś jest nie tak?
...odsłaniam okno,
deszcz,
temperatura 15 stopni,
wiatr szarpie gałęzie mojej brzozy,
ach, lato, nasze lato.
Tak nie może być, tego już za wiele, trzeba pomyśleć o odpoczynku, urlopie, wreszcie wakacjach. Tylko gdzie? Zaczynam trzeźwo myśleć, szybka anliza i olśnienie – gdzieś, gdzie jest ciepło kiedy u nas zima. Może chociaż tak odbijemy sobie to lato?
Zaczynam poszukiwania by odnaleźć inspirację na ten zimowy, wakacyjny nasz wyjazd i tak trafiam na informację o lotach na Antyle Francuskie, cena w styczniu po 1800 zł w obie strony na Martynikę lub Gwadelupę z Warszawy przez Paryż jest całkiem dobra, czas lotów przyzwoity, pogoda tam w styczniu rewelacyjna. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Wreszcie będzie wypoczynek ponad 3 tygodnie! Wylot na Martynikę 4 stycznia powrót z Gwadelupy 26 stycznia. Będzie fajnie, bo musi! I tak to się zaczęło, a jakby tego zimnego wiatru w oczy było mało to po chwili na Karaibach pojawił się jeden z największych huraganów w historii, najpierw Irma, a na dobitkę Maria i tak wiadomości wszystkie donosiły, że pół Karaibów wywiało... Trochę strach 3 tygodnie jeżdżenia, pływania promami między wyspami na własną rękę, żona w stresie...
Czy wszystko uda się tam posprzątać?
Czy będzie przejezdnie?
Czy nie będzie jakiejś epidemii?
Czy będzie bezpiecznie?
Stwierdziliśmy, że nie ma co ryzykować całkowicie na własną rękę, żeby potem się tylko wymęczyć. Pobędziemy 3 dni na Martynice i popłyniemy statkiem wycieczkowym na dwa tygodnie w rejs – w końcu odpoczynek się należy. Na ostatnie 4 dni zostaniemy na Gwadelupie skąd mamy lot powrotny. Rejs, w cenie nie powodującej duszności, niestety okazuje się wyłącznie z Gwadelupy, tak więc po 3 dniach na Martynice będziemy musieli przetransportować się tam, a że lokalne, zielone linie Air Antilles miały dobrą ofertę to nazajutrz wszystkie potwierdzone loty już mamy. Wszystko zaplanowane, tym razem będzie w luksusie, nie będzie tanich promów między wyspami, transportu autobusem i kilometrowych spacerów z torbami do miejsca na nocleg. Rezerwujemy samochody.
Po wszystkich wstępnych planach, rezerwacjach i innych zakupach online pojawiają się wątpliwości, plan jest dobry, tylko czy aby na pewno? …czy zdążymy podczas lotów zmienić lotniska w Paryżu z Orly na Charles de Gaulle'a? Cztery godziny tam i niewiele ponad trzy i pół godziny z powrotem? …po lekturze forumowych opowieści zaczynam mieć wątpliwości.
Czas oczekiwania do wyjazdu się dłuży, zdjęcia i wiadomości po huraganowe pokazują, że decyzja
o rezygnacji z częściowej wyprawy na własną rękę wydaje się być słuszna.
Zbliża się czas wyjazdu a tu dwa dni przed wylotem orkan w Paryżu, loty opóźnione, odwołane, znów zamieszanie w głowie. Zawsze wszystko było udane, bezproblemowe, czyżby pierwszy wyjazd pechowy? Nie, przecież to będą wakacje!
Nadszedł utęskniony 4 stycznia 2018 roku, dzień wylotu, na szczęście pogoda idealna żadnych załamań, mgieł czy opadów, orkan jest już tylko historią a na lotniskach ład i spokój. Na Okęciu musimy być po 5:00 rano, wylot ok 7:00. Szybka odprawa, nadanie bagażu, miejsca nasze i jesteśmy w samolocie. Podróż do Paryża mija szybko, w końcu lecimy na Karaiby. Jednak tuż po wylądowaniu pilot oznajmia, że musimy poczekać na naszą kolejkę do rękawa, i tak mija 30 minut stania bez sensu, a zegar tyka, przesiadka tuż tuż. Jedno minęło, teraz bagaż, a to znów pięćdziesiąt minut zanim udało się go odebrać, a to policja pyta w jakim celu jesteśmy w Paryżu, minęło. Jeszcze tylko voucher na bilet do autobusu, który gratis nas zabierze na drugie lotnisko i jesteśmy w domu, po konsultacji w punkcie informacyjnym lotniska z okienka odprawowego Air France dostajemy voucher, tak więc możemy biec do autobusu. Tam oczywiście tłum, niestety trochę nieładnie trzeba było się wepchnąć, ale cóż my do odlotu mamy ok 2,5 godziny, niektórzy po siedem czy osiem i już są. Udało się, usiedliśmy, jesteśmy w autobusie, …i tu konsternacja - niecała połowa autobusu ludzi wsiadła i kierowca krzyczy, że więcej nie zabiera. Dlaczego, o co chodzi? „Takie mam polecenia“, …i to tyle, co po angielsku powiedział. I zaczęło się wypakowywanie bagażu z luku bo oczywiście 70 osób bagaże wrzuciło a wsiadło 30. O jak dobrze, że się tak wepchnęliśmy. Autobus jedzie sprawnie, nawet szybko, jest duży ruch, ale korków nie ma. I tak po niecałych 50 minutach jesteśmy na Orly, mamy zapas 30 minut do zamknięcia odprawy nadawanego bagażu, spokojnie zdążyliśmy, choć i tu francuski bałagan przy wejściu do samolotu daje się we znaki. Ale co tam - to drobnostki. Blisko 8 godzin lotu mija szybko, to jakiś film, to obiad podali, to chwila snu. Wysiadamy z samolotu, klimatyzacja na lotnisku sprawnie działa, to dobrze przecież jesteśmy w ubraniach zimowych, a tutaj 28 stopni na zewnątrz. Po piętnastu minutach są bagaże, ufff, kolejna przeszkoda pokonana, doleciały. Nie wszyscy mieli to szczęście, chłopak obok czeka, czeka i nic. Zgłasza się do punktu zagubionego bagażu i dosłownie słyszy: "Panie już 17:40 my o 18:00 zamykamy, już nic się nie da dzisiaj zrobić, kup sobie Pan co potrzeba, zwrócimy pieniądze". Dla nas to śmieszne, dla tego chłopaka w zimowych ciuchach, praktycznie bez niczego nie bardzo...
MARTYNIKA
Odbieramy samochód w Avisie, dla mniej wtajemniczonych- uwaga, że trzeba pamiętać o karcie kredytowej (choć można podobno gotówką) i kaucji zwrotnej w wysokości 600 – 700 euro za wynajęcie samochodu. Nam się udało nie zapomnieć. Odebrany samochód to trochę zużyte Polo, ale jest sprawne, całe, tak więc szybko jedziemy do naszego mieszkania. Nieduży hotel Residence Camelia w Pointe du Bout znajduje się po przeciwległej stronie zatoki z widokiem na stolicę Fort-de-France. Dojazd z lotniska w La Lamentin trwa około 30 minut. Już po ciemku docieramy na miejsce, dzięki nawigacji Google Maps i darmowemu internetowi, przecież to Unia Europejska, dojazd odbywa się bez najmniejszych problemów. Hotel pomalowany w żywe karaibskie kolory, duży parking, głośny jazgot karaibskich świerszczy, to pierwszy obraz. Pokój jest trochę zużyty, ale jest lodówka, kuchnia na balkonie, w łazience ciepła woda i prysznic, nic więcej nam tu nie potrzeba.
Zmęczeni szykujemy się spać, ale zaraz, zaraz patrzymy na zegarki, w Polsce 24:00, ale tutaj 7:00 wieczór, no cóż trzeba będzie przywyknąć, ale nie dziś, dziś zasypiamy natychmiast o tak wczesnej godzinie. Noc minęła szybko i wstaliśmy wypoczęci o ...4:00 nad ranem, ciemno, świerszcze pięknie grają. Nic tylko korzystać przez te 3 - 4 dni dopóki się nie przyzwyczailiśmy do zmiany czasu. Tak robiliśmy, wstawaliśmy przed świtem i około godziny 7:00, kiedy robi się widno byliśmy gotowi wyjechać na zwiedzanie. Super! Pusto, nikogo na ulicach, żadnych korków o których wcześniej czytałem, cieplutko, na plażach pusto, wszystko można na spokojnie zobaczyć. Po godzinie 11:00 na ulicach robi się już tłoczno, tak samo na plażach czy w odwiedzanych turystycznych atrakcjach. Polecam przy podróżach ze znaczną zmianą czasu tak robić, planować zwiedzanie od samego rana kiedy jest najprzyjemniej. Na pełny objazd
i w miarę pełne zwiedzanie wyspy (Martynika) potrzeba trzech całych dni i samochodu dzięki któremu docieramy w każdy zakątek na krańce Martyniki. Objeżdżamy wyspę wkoło, jedziemy do miasteczka portowego Le Marin, po drodze mijamy śliczny punkt widokowy na wyspę - skałę Rocher du Diamant,
w okolicy oglądamy ładne zatoczki, wioski czy plaże. Szczególnie ładna, o tak wczesnej porze, jest Grande Anse des Salines, kiedy prawie nie ma ludzi. Bardzo polecam wybrać się na półwysep La Caravelle
z parkiem narodowym i latarnią na czubku, przejechać przez urokliwą wioskę rybacką Tartane, skręcając
w każdą dróżkę, gdzie jest znak kierujący na plażę, każda jest inna, to biały piasek, to czarny to woda błękitna, to znów duże fale i surferzy. Na końcu półwyspu, gdzie kończy się droga i jest tylko parking możemy wybrać się na pieszą wędrówkę. Znajdują się bardzo dobrze utrzymane ruiny plantacji trzciny i kakao Château Dubuc, można je zwiedzić za 5 euro za osobę. Jeśli ktoś nie jest pasjonatem to ruiny, choć ciekawe, można pominąć, mniejsze i nie będące płatnym muzeum można znaleźć idąc na ukrytą plażę anse Couleuvre. Koniecznie trzeba zapuścić się w ostępy dziewiczego lasu deszczowego na końcu półwyspu. Bardzo polecam długą pętlę, bo te dźwięki lasu, kraby, las namorzynowy, ptaki które w locie jadły z ręki bagietkę, wielkie liszki, niesamowite jaszczurki i legwany nawet do 1,5 metra długości na pewno zostaną w pamięci. Nam niestety udało się przejść tylko krótką pętlę, która jest tylko małą częścią tej dłuższej. Jeśli tylko macie około cztery godziny czasu to warto zrezygnować z tego czasu na plaży i przejść się, tutaj też można wskoczyć do wody.
Niedaleko półwyspu znajduje się destylarnia Saint-James, nie da się przegapić reklam, warto zajrzeć, bardzo tani rum nawet 3,5 euro za litrową butelkę. Wystarczy dodać sok ananasowy i można delektować się zimnym punchem na plaży czy na balkonie z widokiem na morze Karaibskie. Rum czy punch można także znaleźć na przydrożnych stoiskach czy straganach na bazarkach. Punch już jest zrobiony, świeży, gotowy do wypicia. Przepyszny, słodki ulepek, różnej mocy, z różnymi owocami w środku, od melonów, mango, przez maracuje po ananasy. Niebo w gębie. Jednym z kolejnych i ważnych punktów na Martynice, które powinno się odwiedzić jest ogród botaniczny Jardin de Balata, i nawet jeśli ktoś nie jest fanem roślinności to naprawdę warto, wstęp trzeba opłacić w wysokości 13,5 Euro za osobę, choć nie najniższy to na pewno warty, mnóstwo roślin, drzew, kwiatów. Kolibry i inne ptaki pijące z poidełka przypominającego kwiat to widok niezapomniany.
Warto także wybrać się na koniec wyspy, na koniec drogi do wioski Grand'Riviere, kręta droga przez las deszczowy, a na końcu wulkaniczna plaża z długim, wąskim wodospadem. Z drugiej strony można dojechać do parkingu przed anse couleuvre i dojść do niej pomiędzy ruinami dawnej plantacji, bananowcami i palmami. Bardzo ładna plaża wulkaniczna. Powrót z tej plaży też był niezapomniany, ponieważ drogę powrotną i jedyną zamknięto! Okazało się, że coś się dzieje z mostem, nikt nic po angielsku powiedzieć nie potrafił, z trudem dowiedzieliśmy się, że nie wiadomo kiedy otworzą może za kilka godzin? A my mieliśmy tylko trzy godziny, aby wrócić już na samolot. Na szczęście po 30 minutach drogę otwarty i można było odetchnąć, ale przez chwilę było nerwowo.
Martynika jest ładna, ciepła, drogi w dobrym stanie, kierowcy jeżdżą normalnie, nie ma nerwowości. Co chwila są plantacje trzciny cukrowej, bananów czy uprawy kokosów. Nie jest prawdą jak czytałem, że wyspa jest nudna, nie ma co tam robić i są tylko starzy Francuzi. Ktoś kto to pisał to chyba siedział tylko w Fort-de-France i nie ruszał się na krok spod lotniska. Wyspa ma koloryt, charakter, ciekawych ludzi, rum i o dziwo bardzo ładne dziewczyny. Polecam mieć pełne trzy dni na objechanie całej wyspy i wszystkich jej ukrytych zakątków. Choć jest naprawdę drogo, benzyna 1,5 euro, w sklepach spożywczych ceny 2-3 razy wyższe, najtańszy sklep to Leader Price, wybór nie jest przesadnie bogaty a jakość ma wiele do życzenia. Czas mija szybko 3 dni minęły i 7 stycznia mamy lot Air Antilles na Gwadelupę, gdzie zaokrętujemy się na dwutygodniowy rejs gigantycznym statkiem MSC Fantasia. Oddajemy samochód na szczęście bez żadnych przygód i problemów, tak więc wypożyczalnię Avis mogę wysoko ocenić. Lotnisko jest niewielkie, sprawna obsługa i wsiadamy do malutkiego turbo-śmigłowego samolotu ATR 42-300, wesoło oklejonego w zielone barwy, mieści tylko 50 osób a i tak w 1/3 jest pusty. Lot jest bardzo wygodny, start i lądowanie zdecydowanie delikatniejsze niż przy dużych samolotach i po 35 minutach jesteśmy na miejscu.
Jesteśmy na Gwadelupie, łapiemy niby taksówkę do portu, znaczy się wystarczy stanąć w miejscu dla taksówek i ktoś co chwila podjeżdża, 10 euro za osobę to cena czy to oficjalna taksówka czy ktoś prywatnie sobie dorabia. Piętnaście minut i jesteśmy w porcie. Za ogrodzeniem widzimy jak olbrzymi jest to statek ma ponad 330 metrów długości i 18 pięter wysokości. Niestety jesteśmy za wcześnie a możliwość wejścia na teren portu i na statek mamy dopiero po godzinie 14:00. Zbiera się dużo pasażerów przed portem i zaczynają się wykłócać z ochroną, że chcą już wejść, że dlaczego nie mogą, czemu tak jest - a na bilecie wyraźnie jest że od 14:00. Niektórzy chyba lubią zaczynać wakacje od kłótni. Wreszcie jest 14:00 można przejść przez Pana ochroniarza i zaczyna się odprawa, jest podobna do tej w samolocie, sprawdzane i skanowane są bagaże podręczne, a duży bagaż odbierany od nas i trafia bezpośrednio do kabiny. Po szeregu formalności jesteśmy w kabinie na 13 piętrze. Kabina jest spora ok 20m2, jest łazienka z prysznicem, podwójne wielkie łóżko, i co najważniejsze duży balkon z którego słychać morze i widać wszystko co się dzieje na trasie rejsu. O samym statku, co można powiedzieć, jest naprawdę olbrzymi, luksusowy, wszystko w kamieniu, szkle, metalu, błyszczy się i świeci, ma pokazywać przepych i tak też jest. Jest wielki ma ponad 330 metrów długości, mieści 25 wind, kilkanaście restauracji i barów, kilka basenów, boiska, pełnowymiarową sale teatralną, kasyno i wiele, wiele więcej. Ogromna ilość jedzenia, praktycznie całą dobę, które jest naprawdę dobrej jakości a do tego obsługa na wysokim poziomie. Nic tylko wypoczywać i tak przez dwa tygodnie w tym domu na morzu zamierzamy.
ANTIGUA & BARBUDA
Z Gwadelupy wypływamy wieczorem ok 19:00 do Saint John‘s na Antiguę, program rejsu wygląda w ten sposób, że wypływa się wieczorem, statek płynie całą noc, czasami dłużej, a od samego rana, jest w porcie na planowanej wyspie, cały dzień jest na zwiedzanie wyspy (trzeba sobie zorganizować samemu ten czas lub skorzystać z bardzo drogich wycieczek fakultatywnych ze statku). Tak więc jesteśmy na w Saint John’s stolicy Antigua & Barbuda. Zwiedzamy miasto, które jest jak wszystkie na Karaibach, trochę zaniedbane, trochę brudne, domki w większości drewniane, podniszczone, mimo tego miasto bardzo wesołe, ludzie uśmiechnięci, pełno ich na ulicach. Domki kolorowe od różowego przez czerwień, pomarańcz, żółty na turkusowym i niebieskim kończąc. Tu na Karaibach jak na dłoni widać znaczenie powiedzenia "biednemu zawsze wiatr w oczy", dosłownie, kiedy poskładają te domki z kart, przychodzi następny huragan. Niestety sporo jest też wałęsających się zaniedbanych psów, niestety dużo suk i wszystkie karmiące, szczenne a niektóre chore. Nic nie można poradzić poza podrzuceniem jakiegoś smakołyka, dla radości psiaka. W miastach zabytków jest niewiele, warto poprzyglądać się ludziom, porozmawiać z nimi, na sporej większości wysp językiem urzędowym jest angielski, więc nie powinno być problemu z rozmową. Poznać choć trochę kulturę lokalną. Koniecznym punktem Antigui są plaże, biały piasek, błękitna woda. Na plażę postanowiliśmy przespacerować się przez całe miasto. Spacer był długi i o mało nie skończył się powrotem bez odwiedzenia plaży, na błotnistej drodze pojawiło się sporo psów i nie chcąc ryzykować postanowiliśmy zawrócić. Na szczęście przechodzący chłopak, zaoferował oczywiście nie bezinteresownie swoją pomoc i przeprowadził nas do plaży, można i tak zamiast zaczepiać i chcieć pieniądze. Całe szczęście plaża Runaway Beach przy zatoce Dickenson jest bardzo ładna i pusta. Śliczna turkusowa woda w oddali wysepka, półwysep ze wspaniałym domem. Było na co popatrzeć.
SAINT VINCENT & THE GRENADINES
Następnego ranka docieramy do stolicy Saint Vincent & The Grenadines do Kingstown. Jedna rzecz się rzuca od razu, miasto jest dużo mniej turystyczne niż inne miasta na naszej drodze. Mniej straganów dla turystów, mniej sklepów, mniej ludzi chcących coś wcisnąć. Niestety jest biednie i to widać. Spacer po mieście, do ogrodu botanicznego na wzgórzu, i odwiedzenie kościoła z przedziwną architekturą to żelazne punkty wizyty w tej stolicy. Plaże w większości są wulkaniczne, niewielkie, jednak urokliwe, można tu nawet odwiedzić jedno z miejsc kręcenia filmu Piraci z Karaibów, kiedy to kapitan Jack Sparrow dobija do pomostu na czubku masztu tonącego statku. Po filmie została lekko rozpadająca się scenografia. Jedną ciekawostką jest to, że wszędzie na Karaibach znajdują się bezpłatne toalety. Widać tutaj myślenie w tej kwestii jest lepsze, jeśli nie będzie bezpłatnej toalety to zawsze wszystkie okoliczne krzaki, murki i zakątki będą zabrudzone, tak jak jest to u nas. Każdy kąt w miejscu turystycznym jest zasikany. Tutaj w tej kwestii jest cywilizacja.
DOMINIKANA
Teraz czekał nas dłuższy rejs bo półtoradniowy na Dominikanę, niestety postój tam trwał również niecały jeden dzień w porcie La Romana, co oczywiście jest kroplą w morzu chęci i potrzeb zobaczenia Dominikany. Bo cóż to jest jeden dzień na tak wielki i ładny kraj jakim jest Dominikana. Doszliśmy do wniosku, że jedyne co zwiedzimy to będzie rezerwat wraz z wyspą Saona. Z portu wzięliśmy miejscową taksówkę i w 30 minut za i 15$ od osoby byliśmy na plaży Bayahibe, skąd pływają łódki - taksówki na Saonę. Oczywiście uliczny taksówkarz, znał wodnego i tak zostaliśmy szybko przekazani a zanim się zorientowaliśmy już płynęliśmy. Koszt wodnej taksówki to 70$ za dwie osoby w dwie strony (ok 30 minut w jedną stronę). Łódka nas zawozi na wyspę i potem czeka na nas, aby wrócić po 3-4 godzinach według ustaleń. Oczywiście jest to wyścig motorówek, która weźmie więcej turystów, która szybciej popłynie. Niestety tm razem pogoda nam nie dopisała, podczas płynięcia na Saonę zerwał się silny wiatr i wielka ulewa nas dopadła. Kapitan musiał prawie przystanąć i skierować się do brzegu. Przemokliśmy do suchej nitki. Wszędzie była woda. Kamizelek ratunkowych oczywiście na pokładzie żadnych. Po drodze minęliśmy naturalny basen z dosyć płytką, ciepłą i niesamowicie błękitną wodą. Sama wyspa Saona ładna, otoczona palmami, ciepłą turkusową wodą.
Czego chcieć więcej? ...mniej deszczu. Ptaki w tym pelikany, jaszczurki, a w wodzie wielkie muszle przy samym brzegu, naprawdę można się zrelaksować. Czas minął szybko i pora była wracać, na szczęście w tą stronę już bez przygód pogodowych. Choć dla turystów z Włoch za to pojawił się problem z zachłannym restauratorem, który od naszych współtowarzyszy w łódce chciał pobrać trzy razy opłatę za obiad. Wracając motorówką na plażę spotkaliśmy jeszcze dryfującą inną taksówkę z zepsutym silnikiem. Zabraliśmy rozbitków i już prosto na plażę Bayahibe do naszego ulicznego taksówkarza. W pobliżu portu na bazarku można było kupić ślicznie pomalowane, wystrugane z drewna, flamingi, papugi i inne miejscowe zwierzęta. Bardzo polecam zakup tego jako prezent lub pamiątkę, nigdzie indziej nie spotkaliśmy tak ładnych i kolorowych naturalnych pamiątek.
SAINT KITTS & NEVIS
Po krótkiej chwili spędzonej na Dominikanie nasz statek skierował się w kierunku Basseterre czyli stolicy Saint Christopher (Saint Kitts) & Nevis. Jakie było moje miłe zaskoczenie, gdzie po wielu nieprzychylnych opiniach przeczytanych na forach odnośnie tego miejsca, okazało się, że jest to ich całkowite przeciwieństwo, mała stolica, mnóstwo kolorowych domów całkiem dobrze utrzymanych, sympatyczni ludzie i ...koczkodany przebiegające drogę, biegające po polu golfowym. Podobno jest ich dwa razy więcej niż wszystkich ludzi w tym państwie. Wydaje się tutaj być mniej biednie, ludzie uśmiechnięci. Jest naprawdę klimatycznie, to ktoś gra, to ktoś śpiewa i tańczy. Po obejściu całego miasta, postanowiliśmy wybrać się na jedną z plaż. Po rozmowie z miejscowymi udaliśmy się miejscową taksówką na plaże Cockleshell, która według nich była najładniejsza. Wsiedliśmy do busa z grupą 6 osób i kierowca zabrał nas na plażę, koszt dojazdu z portu to 7 dolarów amerykańskich za osobę w jedną stronę. Dojazd przez wielkie dziury i błoto. Kierowca obiecał, że za 4 godziny po nas przyjedzie i co niektórzy bardziej ufni zapłacili mu za przejazd w dwie strony ...i tyle go widzieliśmy. Wracając z innym kierowcą dowiedzieliśmy się, że był to oficer celny na wyspie i poszedł do pracy. Nic tylko mieć go za kolegę kiedy przyjdzie płacić cło. Sama plaża Cockleshell średnio urodziwa, jednak brak jej urodziwości wynagradzająca widokami na wulkan na wyspie Nevis po drugiej stronie cieśniny pomiędzy tymi państwami. Pod wodą, gdy się zanurzymy można zobaczyć duże langusty i duże ilości rozgwiazd na podwodnych łąkach. W barze za to można wypić dobre zimne miejscowe piwo Carib.
SAINT LUCIA
Następnym naszym przystankiem była Saint Lucia i miasto Castries. Jak tylko dopłynęliśmy do portu od razu udaliśmy się na spacer po okolicy, do miasta i na pobliską plażę Vigie Beach. Językiem urzędowym na Saint Luci jest angielski a ruch drogowy jak na większości byłych koloni lewostronny. Jest to oczywiście dawna kolonia brytyjska. Zaczęliśmy zwiedzanie od portu. Port malutki bardzo łądny, kameralny w zatoczce, wokół palmy i kolorowe domy. Widać że wyspa jest bogatsza, mniej zniszczonych budynków i mniej bardzo biednych ludzi choć i tak jak na nasze polskie warunki jest tam skromnie. Po zwiedzeniu okolicy udaliśmy się przez miasto na plażę Vigie Beach, plaża jak większość ładna, ulokowało się przy niej kilka kameralnych hoteli. Jak wszędzie sporo miejscowych oferujących leżaki czy przyniesienie napoju z baru. Woda w słońcu turkusowa i ciepła. Ludzi niewiele i gdyby tylko nie cmentarz przy samej plaży i małe lotnisko byłoby naprawdę ładnie. Co ciekawe na Karaibach bardzo wiele cmentarzy powstało przy samych ślicznych plażach, blisko wody, blisko kąpielisk. Nikogo to nie odstrasza od pływania przy samym cmentarzu.
BARBADOS
Barbados następny cel naszej podróży to tu wynaleziono, oczywiście przypadkiem jak większość dobrych alkoholi Malibu. To leżący skrawek lądu na oceanie atlantyckim, najbliżej w stronę europy. Statek dobija do portu w Bridgetown. Barbados słynie z pięknych plaż i to postanowiliśmy sprawdzić. Naszym celem zastała Pebbles Beach w zatoce Carlisle. Droga do niej przez miasto wiedzie, wzdłuż małego, starego kameralnego portu gdzie mostkiem przechodzimy na drugą stronę kanału. Wzdłuż brzegu ulokowane ładne, stare kolonialne budynki. Jeszcze kilka chwil i docieramy na niemalże śnieżnobiałą plażę. Piasek jest niczym mąka tak drobny i bardzo, bardzo jasny. Plaża bardzo duża, długa i gdyby nie wielki moloch – hotel Radisson ustawiony w poprzek połowy plaży blokujący przejście, wędrować by nią można długi czas. Plaża ze względu na bliskość stolicy, ilość barów i hoteli jest dosyć oblegana, popołudniem zrobił się na niej tłum, choć i tak jak jedna piąta tego ce we Władysławowie. W naprawdę błękitno-turkusowej wodzie pływają ludzie, o dziwo, konie i każdy możliwy sprzęt wodny. Pojawiają się tu także naganiacze oferujący niedrogie wycieczki snurkowe na podziwianie wraku i możliwych do zobaczenia żółwi. Jednak jest to dosyć marna atrakcja, ponieważ łódź wiezie nas kilkaset metrów dalej ok 50m w głąb morza i to jest to słynne miejsce do snurkowania... My poszliśmy wzdłuż plaży, i tam gdzie można było wejść z brzegu spokojnie popływaliśmy wśród innych, którzy wybrali się na tą „przygodę z żółwiami“.
TRINIDAD I TOBAGO
Tuż po świcie minęliśmy Cieśninę Smoka (Bocas del Dragon), kierując się do portu w Port of Spain stolicy Trinidadu i Tobago. Wyspa Trinidad została oddzielony od Wenezueli kilkaset tysięcy lat temu i jeszcze do niedawna byłą praktycznie zamknięta dla turystów. Jest to państwo całkiem dynamicznie rozwijające się i to widać. Tłumy ludzi na ulicach. Wieżowce i ciągła budowa. W Trinidadzie i Tobago obchodzony jest wielki karnawał, nie jest bardzo znany i dobrze. Cudowne kolorowe stroje, dzieła sztuki, tworzone przez wiele miesięcy. Karnawał jest kolorowy, wesoły i głośny, zdecydowanie przewyższa ten w Rio, tylko nikt nie wypromował go w taki sposób i to jest jego zaleta, autentyczność i prawdziwa sztuka. Port of Spain nie jest bardzo ciekawym miastem, jest duże, dlatego my postanowiliśmy tym razem udać się do tutejszego Emperor Valley ZOO, znajduje się ono na północnym krańcu miasta tuż za parkiem Queen's Park Savannah, olbrzymim płaskim trawiastym placem - parkiem. Po drodze mijamy całe miasto, kolonialne ładnie wyremontowane kamienice dawnych plantatorów. Był to bardzo przyjemny spacer w kierunku ZOO. Samo ZOO usytuowane na zboczu wzgórza, pośród egzotycznej roślinności, egzotycznych zwierząt i ptaków, wiele gatunków zwierząt, ptaków a w środku mały bar gdzie można się napić chłodnego Carib‘a i kupić drobne pamiątki.
GRENADA
Nasz rejs choć dwutygodniowy mijał bardzo, bardzo szybko i właśnie zbliżał się ku końcowi. Przedostatni dzień spędziliśmy w Saint George‘s na Grenadzie. Grenada to była brytyjska kolonia, która bardzo długi czas chroniła się przed huraganami, które ją omijały. Zachowało się tutaj bardzo wiele dobrze zachowanych budowli kolonialnych. Kościołów, budynków i fortów. Wyspa słynie także z przypraw, produkuje się tutaj niezliczone ilości gałki muszkatołowej, pieprzu czy cynamonu. Cała wyspa przesiąknięta jest ich zapachem, od pierwszego kroku czuć ich woń. To właśnie Grenada utkwiła nam w pamięci jako jedna z najciekawszych pośród reszty wysp Karaibskich. Piękne budynki, mili ludzie. Zeszliśmy całą stolicę Saint George‘s by dotrzeć na końcu do plaży Grand Anse. Kolejna plaża z turkusową spokojną wodą i jasnym pisakiem a dokoła palmy. Zadbane małe hotele butikowe, które nie szpecą okolicy. Choć długo to pewnie nie potrwa bo Grenada się rozbudowuje, widać tutaj powstające całe kompleksy nowoczesnych hoteli. Mam tylko nadzieję, że zachowa wciąż ten sam klimat i nie stanie się zwykłym kurortem.
GWADELUPA
Grenada była naszym ostatnim przystankiem w drodze do miejsca zakończenia rejsu. Dopłynęliśmy z powrotem na Gwadelupę i tak nasz rejs zakończył się po 14 dniach i 15 nocach na statku MSC Fantasia. Ostatecznie zeszliśmy na ląd w Point-A-Pitre stolicy Gwadelupy. Gwadelupa podobnie jak Martynika należy do Francji i znajduje się w granicach Unii Europejskiej. Stolica Gwadelupy nie jest zbyt ciekawa a jako, że mieliśmy już na niej przerwę całodniową kiedy pływaliśmy statkiem zdarzyliśmy ją już zwiedzić. Jest dosyć zaniedbanym miastem i jeśli ma się niewiele czasu to mimo wszystko szkoda stracić na nią czas. Jedyne ciekawe miejsce to rynek, na którym sprzedawane są przeróżne warzywa, owoce i inne produkty. Było to także jedyne miejsce na Karaibach gdzie zostaliśmy zaczepiani i nagabywani o pieniądze, bo ktoś biedny, bo ktoś głodny. Z portu dostaliśmy się taksówką za 10 Euro za osobę na lotnisko gdzie mieliśmy zarezerwowany samochód w lokalnej wypożyczalni Jumbo. Ostatecznie mogę szczerze polecić tą wypożyczalnię, obyło się bez jakichkolwiek niespodzianek czy problemów. Szybki odbiór samochodu, zupełnie nowego Citroena C1 i w drogę do naszego miejsca gdzie mieliśmy się zatrzymać, aby te ostatnie cztery dni spędzić wygrzewając się przed zimnym powrotem do polski. Był to hotelik o nazwie Au Domaine Des Bougainvilliers blisko miejscowości Sainte-Rose na Basse-Terre. Dojazd zajął nam około 40 minut i po tym czasie ukazał się nam w malutkiej wsi domek właściciela z pięknie urządzonym ogrodem i kilkoma połączonymi mniejszymi domkami, jeden z nich będzie nasz. W ogrodzie palmy kokosowe, bouganville różnych kolorów, banany, mango i cały szereg innych nieznanych nam drzew i kwiatów. Wkoło nic, cisza, do morza i plaży Amandiers około 500 metrów wioską, plaża ładna wśród drzew jest jednak wietrzna. Rejon ten jest mniej turystyczny bardziej naturalny. W naszym ogrodzie biegają kury z pisklakami, które szybko się u nas zadomawiają i całymi godzinami przesiadują na tarasie w oczekiwaniu na okruchy i kawałki bagietki. Trzeba przyznać, że naprawdę cisza i relaks, kolibry i świerszcze. Jedynie koguty przez pół nocy i od czwartej rano dają głośno znać, że już pora wstawać bo już za 2 godziny świta. Plan na ten ostatni czas mieliśmy taki, że kolejne dwa dni zwiedzamy Basse-Terre, trzeciego dnia odpoczywamy i nicnierobimy a ostatniego dnia w drodze na lotnisko zwiedzamy Grande-Terre, drugą część wyspy. Lot do Paryża mamy o 21:30, tak więc mieliśmy na to sporo czasu. Po Gwadelupie jeździ się przyjemnie, ludzie jeżdżą przyzwoicie, jedynie co pogarsza sytuację to całkiem spore korki.
Następnego dnia wcześnie rano zapakowaliśmy się w nasz samochód i udaliśmy sie na objazd wyspy, poprzez śliczne plaże La Perle i Grande-Anse, poprzez rybackie wioski jak Deshaies, dojechaliśmy do lasu deszczowego do Cascade aux Ecrevisses czyli miejsca skąd można króciutkim spacerem dojść do bardzo fajnego, małego wodospadu. Dalej znajdowało się Maison de la Foret. Okazało się ono ślicznym miejscem na dłuższy spacer. Zatrzymaliśmy się przy punkcie informacyjnym, skąd można wyruszyć na wędrówkę, aby zagłębić się w las deszczowy, posłuchać tych niesamowitych odgłosów jakie w lesie można usłyszeć i zobaczyć naprawdę śliczną deszczową, egzotyczną roślinność. Spacer to jest absolutnie obowiązkowym punktem pobytu na Gwadelupie i szczerze polecam. Kolejnym etapem była chęć zobaczenia plaży i posnurkowania w wodach słynnej plaży Melandure znanej z życia podwodnego i rezerwatu z małą wyspą Ilet Pigeon. Było to największe moje rozczarowanie dotychczas, nie dość, że plaża niezbyt urodziwa to jeszcze pod wodą, mętnie i absolutnie nic ciekawego nie było a podobno zawsze tu są żółwie. I tak objechawszy jedną z dwóch części wyspy, zaglądając w większość wiosek i plaż wróciliśmy na nasz nocleg. Następne dwa dni odpoczywaliśmy, spacerowaliśmy i korzystaliśmy ze świeżego, ciepłego powietrza Karaibów. Tak nadszedł dzień wyjazdu. Całkiem wcześnie rano zapakowani i pożegnani z kurami i z naszym gospodarzem ruszyliśmy na objazd drugiej części wyspy, zmierzając nieuchronnie w stronę lotniska i powrotu do domu. Druga część wyspy czyli Grande-Terre bardzo różni się od pierwszej Basse-Terre w porównaniu z nią jest zdecydowanie bardziej płaska i zagospodarowana rolniczo, jest całe mnóstwo upraw trzciny cukrowej i bananów. Plaże tutaj są z bardziej białym piaskiem i spokojniejszą wodą. Przez to jest tutaj dużo więcej ludzi, hoteli, jest większy ruch i gwar. Jeśli ktoś nastawia się na plażowanie to okolice Sainte-Anne czy Saint-Francois wraz z półwyspem, będą zdecydowanie lepszym wyborem. Warto wybrać się właśnie na koniec półwyspu do Pointe des Chateaux w okolicach Saint-Fracois, aby zobaczyć w oddali wyspę Desirade i okoliczne plaże. Gdyby nie egzotyka i pogoda, przejazd tym półwyspem kojarzyłby się z naszym Helem, wąski pas ziemi i woda po obu jego stronach. Tylko ta pogoda. Warto też pojechać na północni i północno-wschodni kraniec wyspy gdzie potężne i wysokie skały wpadają do morza.
Nastał czas końca tej podróży i nadszedł czas podsumowań. Dwadzieścia dwa dni minęły bardzo szybko, nie było nawet czasu się ponudzić, żeby chociaż chwilę się nam dłużyło. Podsumowując wyjazd zadałem sobie pytanie czy Karaiby mnie tak bardzo urzekły jak innych, czy jest to ten raj na ziemi, czy chciałbym rzucić wszystko i "Zamieszkać na Karaibach". Odpowiadam sobie, że chyba jednak nie choć może jeszcze tu za mało widziałem, za krótko byłem? Może to znak, że trzeba jeszcze kiedyś tu wrócić? Bezdyskusyjnie jest piękna pogoda praktycznie cały rok, która oscyluje w granicach +30 stopni w dzień i + 24 stopni w nocy. Piękne plaże, chociaż nie tak piękne jak te znajdujące się pośród oceanu Indyjskiego. Piękna przyroda, zwierzęta. Ciekawa kultura. Karaiby są warte odwiedzenia, warte zakosztowania tej kultury, tych smaków, poznania przyrody i poczucie tego klimatu. Na pewno zostaną we wspomnieniach, jednak będą to te turystyczne, wycieczkowe wspomnienia, a nie nie marzenie o tym, aby tu zostać i zamieszkać na stałe...
Paweł Burchard